No i skończyło się granie w „X-com: Enemy within”.
Po dowodzeniu bazą, misjach taktycznych, dbaniu o ekonomię i wkurzaniu się na Rosję, której obywatele wiecznie panikowali wymuszając na mnie odpowiednie działania w końcu mogłem rozluźnić zad i poobserwować jak inni radzą sobie z najeźdzcami.
Będę szczery. Odpaliłem ten film nic o nim nie wiedząc, a będąc skuszonym plakatem.
Żeby nie było nieporozumień dzieciaczki, nie chodzi mi o to, że reżyser „Blerłicza” maczał w tym dziele lepkie paluchy ale to, że lubię leśne klimaty i dziwaczne łapki na plakatach.
Ot cała tajemnica.
Przyznać trzeba, że filmidło zaczyna się bez zbędnych farmazonów, ponieważ kilku kumpli uzbrojonych po zęby poluje na Sektoida. To taka forma obcego z wyłupiastymi gałami i mocami psionicznymi jakby ktoś pytał.
Po udanym polowaniu przewożą go związanego do swojego kumpla, który podobnie jak oni został wiele lat wcześniej porwany i wykorzystywany przez w ufoków w nielegalnych eksperymentach.
Na miejscu sprawy gromko się komplikują, ponieważ jeden z nich zostaje pogryziony, panienka przebywająca w domu zostaje zahipnotyzowana przez obcego, a on sam nie zamierza leżeć spokojnie i czekać na „czapę”.
Fabuła jest prosta jak budowa odbytnicy, ale zawiera kilka smaczków, które sprawiają, że warto poświęcić chwilkę na ten film.
Ufok z animatronicznym łbem prezentuje się rewelacyjnie, motyw komunikacji obcych jest posrany, ale cieszy oko, a sceny z jelitami zdobią ten film niczym garniak truposza… ale w pozytywnym sensie.
Bawiłem się zacnie i być może na drugi raz łaskawszym okiem spojrzę na produkcje, w której główną role „Bad guy’a” gra kosmita naznaczony wodogłowiem.
Jeden komentarz
ja tam czuje się zachęcony acz szkoda że ma cztery ręce a nie cztery c…;-P