„Zjadacza grzechów” odpaliłem, bo w każdym aspekcie zapowiadał się nie tylko obiecująco, ale nawet wyśmienicie. Heath Ledger w obsadzie zwykle gwarantuje popis aktorstwa, a oglądanie go w sutannie też na pewno jest niezłą ciekawostką. Na dodatek fabuła- Watykan, legendarny osobnik zastępujący Boga, tajemnicza śmierć zakonnika, to wszystko zapowiadało klimaty jak z Dana Browna tyle, że mroczniejsze. Spiski, przepowiednie, liczące setki lat zakony itd., zaprawdę powiadam wam! uwielbiam takie zajawki!. No więc przyznam się jak na spowiedzi, nakręciłem się jak Ewa na jabłko i niestety…też nie wyszedłem na tym za dobrze.
Na pewno sam pomysł wyjściowy jest świetny i klimatyczny. Młody ksiądz, dowiedziawszy się o śmierci swojego nauczyciela, postanawia ją wyjaśnić i trafia na ślad tajemniczej legendy o istocie przebaczającej grzechy ludziom, którzy nie mogą liczyć na miłosierdzie Kościoła. Zaiste niesamowity koncept! Pierwsza część obrazu zdaje się spełniać pokładane w niej nadzieje. Pojawiają się obietnice spisków, mrocznych tajemnic kościoła, legend o czarnych papieżach, zakonach, konsystorzach i inne takie klimaty. No i sam Watykan pokazany jest świetnie! Kadry ukazujące monumentalne budynki, baptysteria, sklepienia itd. to wszystko dodatkowo bardzo mocno potęguje klimat i samo w sobie jest piękne. Apogeum klimat osiąga w scenie w katakumbach (a jakże, muszą być katakumby!) a to, co tam się dzieje, jest kwintesencją tego, co chciałem ujrzeć w tym filmie- scena zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Wydawało się więc, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż, że „Zjadacz grzechów” okaże się złym filmem. Ale mam dla Was hiobowe wieści- po świetnym początku, obraz rozłazi się kompletnie.
Otóż początkowa fabuła oparta na odkrywaniu tajemnicy i wielowiekowej niesamowitej legendzie zamienia się w jakąś obyczajówkę, gdzie gada się o życiu, śmierci, przemijaniu, istocie dobra i zła, powołaniu i innych takich a na dodatek tytułowy osobnik okazuje się przypominać aparycją najlepszego z Robin Hoodów, co normalnie uznałbym za zaletę, ale tu pasuje jak pięść do nosa. No żesz Kajfasz, Judasz, Barabasz!, kto obsadził tego gościa w tym filmie?! Z resztą może był w tym jakiś zamysł, ale gra aktorska „zjadacza” przypomina grę trąb jerychońskich (pod tym względem, że zburzyła resztki mojego entuzjazmu).
Krótko mówiąc, świetny pomysł na fabułę został całkowicie położony. Klimat pryska, narracja kuleje, tajemnic, spisków, apokalips nie stwierdzono.
No dobra, apokalipsa jest jedna i jest nią całkowita zmiana klimatu filmu po jakichś trzydziestu minutach.
Chociaż w sumie są jeszcze jakieś tam plusy. Ostatni kwadrans wraca do rozpoczętych we wstępie wątków, przez moment znowu się robi klimatycznie a samo zakończenie też okazuje się w sumie nie najgorsze. Ledger gra jak na siebie średnio czyli bardzo dobrze a sama postać zarówno jego jak i jego kumpla z zakonu są bardzo ciekawe. Fajni ci księżulkowie, nie stronią od alkoholu i innych uciech i są całkiem wyluzowani. Ogólnie taka Sodoma i Gomoria trochę:P
No ale, co można powiedzieć na podsumowanie? Pomysł na fabułę chyba najlepszy z możliwych i dodatkowo w świetnej oprawie (Ledger w sutannie, piękne wnętrza, zdjęcia i kadry) został zmarnowany koncertowo (i jest to koncert na trąbki…wiadomo jakie). Krótko mówiąc-wielbłąd jednak przeszedł.
http://horroryonline.pl/film/zjadacz-grzechow-the-order-2003/1181