„Bo z wampirami nigdy nie wie, oj nie wie sie
czy ze swoich grobowców wyjdą dzisiaj na żer”
Znacie tę nieśmiertelną (dosłownie!) piosenkę zespołu „Żywe truchło” ? No pewnie, w końcu każdy kto choć lekko liznął Polską scenę z lat 50 doskonale zna dokonania i podboje tej grupy.
Gdyby członkowie tej kapeli urodzili się kilka wieków wcześniej, nie mieliby tak łatwej i przyjemnej egzystencji, ponieważ każdy koncert, bankiet czy spotkanie z fanami kończyłoby się wizytą wampirobójcy i szaleńczym tańcem z kołkami w rękach.
Jeśli chcecie wiedzieć, Kapitan Kronos to nie byle gość. Jest mistrzem szermierki, w tym także słownej, posiada w ekwipunku samurajski miecz i bogowie obdarzyli go facjatą godną modela. Jeżdżąc od wioski do wioski szuka iście wiedźmińskiej roboty, a pochlastać potrafi równie dobrze.
Ratując z opresji czarnulkę w dybach trafia na wymagającego przeciwnika, który bez pardonu wysysa siły życiowe z młodych kobiet postarzając je o kilkadziesiąt lat. Jest nim oczywiście Pan Strzygoń, który zmierzy się w nie aż tak emocjonującym pojedynku z maczo blondaskiem.
Szczerze mówiąc, choć podobał mi się zarys fabularny i plenerki, niekiedy nie mogłem się powstrzymać od nerwowego chrumkania, podziwiając najmniej epickie i zarazem niesamowicie zabawne sceny walki na miecze.
Scena pojedynku i śmierci trzech zbirów w karczmie z pewnością należy do najgorszych i co za tym idzie najbardziej zabawnych jakie widziałem, a widziałem wiele.
Jeśli lubujecie się w staroszkolnych, lekko głupawych dziełach z klimacikiem może wam to przypaść do gustu, w przeciwnym razie radzę sobie darować.