„Jeśli krwawi, można to zabić”. To proste hasło, które zapewne znacie, przeczy tytułowi recenzowanego tu dzieła, ale kim ja w końcu jestem, by kłócić się ze scenarzystą?
Filmidło zaczyna się standardowo. Paczka znajomych wyjeżdża na wycieczkę, której celem jednak nie jest zwykłe chlanie, chędożenie się w krzaczorach czy nagrywanie amatorskich filmów porno, lecz spotkanie swego guru, Stephena Kinga.
Grupka jest dosyć pocieszna, zwłaszcza wyluzowany, czarnoskóry ziomek, tak więc szkoda byłoby, gdyby stało im się coś złego, prawda?
Jednak bez trupów, w teorii byłoby nudno i bez wyrazu, toteż młodziaki zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach, ponoć przywodzących na myśl sceny śmierci, znane z książek „Mistrza horroru”. Ponoć, bo od dawna nie czytałem nic od tego gościa… nawet w autobusie już się ze mną nie wita.
W niewielkim miasteczku, w którym nasi bohaterowie bawią się i luzują, ludzie są dziwacznie tajemniczy i nieskorzy do udzielania informacji, co wzbudza podejrzenie u widza, a jak się później okazuje, całkiem słusznie.
Pomimo, że wszystko to brzmi całkiem ciekawie, to w praktyce niestety już takie nie jest. Po pół godzinie miałem coraz bardziej w odwłoku to, co stanie się z głównymi postaciami i odliczałem tylko pozostałe minuty do końca seansu.
Im dalej w busz, tym bardziej zaczynałem ziewać, a w miarę ciekawa końcówka nie zmazała kiepskiego, początkowego wrażenia, które ciągnęło się za mną niemalże do końca filmu.
Reasumując, fani Stephena mogą od biedy to oglądnąć, ale reszta będzie nudzić się jak ja, podczas oglądania meczów piłki nożnej.