Nienaturalne burze są wspaniałe! Mogą powodować podrażnienie sutków u owiec, pobudzają pracowników firm transportowych do większego wysiłku fizycznego albo też, jak w recenzowanym tu filmie zsyłają nieumarłych golasów wprost na ogródki działkowe!
Główni bohaterowie są nieskomplikowani jak budowa chochelki i wcale nie jest to pozytywny objaw.
On jest niekoniecznie wyspecjalizowaną „złotą rączką” i więcej psuje niż naprawia, a na dodatek ma problemy z alkoholem i mieszka w samochodzie. Ona natomiast zajmuje się pisarstwem, które kiedyś przyniesie jej sławę i rozgłos na jaki zasługują jej romantyczne opowieści.
Na targaną sztormami wyspę, nad którą uaktywniła się wspomniana wcześniej burza zaczynają napływać ludzie majtający organami rozrodczymi i co ciekawe, część z nich myśli, że wciąż żyją w czasach, w których ludzie z Hollywood nie znali pojęcia słowa „CGI”.
Praktycznie cały ten dramat rozgrywa się w jednym domu, a rozkminy bohaterów potrafią zemdlić i osłabić widza bardziej niż upały, które obecnie nawiedzają Polskę.
Flaków, juchy czy finezyjnych cięć piłą mechaniczną tu nie uświadczycie, a jedynym co ratuje tę bździnę to fajny plakat, który i tak nie ma wiele wspólnego z tym co dzieje się na ekranie. Wiecie co? Kłamałem. Nic nie jest w stanie poprawić wołającej o pomstę do nieba jakości tego paździerza i radzę wam, żebyście trzymali się od tego z daleka.