„Ja… ja nie wiem co powiedzieć.
-Ja wiem. Mamy przejebane.”
Gdy, powodowani kryzysem wieku średniego, powróciliśmy do pasji komiksowej, sporo siedzieliśmy w Internetach, dokształcając się w tej materii i szukając pozycji, które warte są tego, by się z nimi zapoznać. W każdym niemal zestawieniu najważniejszych dla medium komiksów figurowała seria „Kaznodzieja” autorstwa Gargtha Ennisa i Steve’a Dillona. O ile w przypadku innych tytułów z owych zestawień z grubsza wiedzieliśmy, czego się spodziewać, o tyle „Preacher” stanowił dla nas zagadkę. No bo co można myśleć o komiksie, którego fabuła sprowadza się do tego, że nawiedzony przez niebiański byt (dający nawiedzonemu moc zbliżoną do boskiej) pastor (imieniem Jessie Custer), wraz ze swoją dziewczyną Tulip oraz wampirem Cassidym ruszają w podróż przez Amerykę w poszukiwaniu Boga (który najwyraźniej nawiał z nieba), po to aby „nagadać mu do słuchu”. Trudno nam było sobie wyobrazić, co w takim czymś może się dziać.
„No, kaznodziejo. Jak prędko potrafisz wygłosić kazanie?”
Teraz powinno się opisać skrót fabuły, ale w zasadzie już to zostało zrobione. Tak, „Kaznodzieja” opowiada (w teorii) dokładnie o tym, o czym wspomnieliśmy w poprzednich zdaniach. Dodamy jeszcze, że trójka bohaterów jest ścigana przez nieśmiertelnego patrona morderców- istotę będącą w stanie odesłać w niebyt każdą istotą ziemską, niebiańską czy piekielną, i że Ameryka, przez którą będzie dane podróżować naszemu trio, jest krajem morderców, dewiantów, gwałcicieli, pedofilów, zoofilów, wampirów, wszelkiej maści psychopatów, religijnych sekt mających skrytą władzę nad całym światem, demonów, aniołów, kapłanów voodoo i dupków żołędnych. Chciałoby się powiedzieć- cały Ennis. Można też sobie zadać pytanie, jak taki komiks może być arcydziełem? A jest.
-„Słyszałam, że są dwa dobre miejsca, w których można szukać Boga: kościół i dno butelki
-Może więc poszukam monopolowego, bo mówię wam: i jest to cholernie pewne, że nie znajdziemy go w kościele”
Co jest oczywiste, ta wspomniana obrazoburcza fabuła jest pretekstem i punktem wyjścia do tego, czym naprawdę jest „Kaznodzieja” i co sobą reprezentuje. Jak nie trudno się domyślić, komiks jest bardzo zjadliwy wobec dogmatycznie pojmowanej religijności i bez wątpienia obraża uczucia religijne, tych którzy są wyczuleni na tym punkcie. Naturalnie jest to środek wyrazu, przez który komiks nie tyle stawia pytania, co nakłania do ich stawiania. Religijnemu fanatyzmowi i bezkrytycznemu podejściu do dogmatów, przeciwstawia pozornie grzesznych a nawet (jak wampir Cassidy) moralnie zepsutych, ale zdolnych do poświęcenia, odwagi i innych cnót, bohaterów, będących w gruncie rzeczy bardzo humanitarnych (humanistycznych?) w swoich światopoglądach. Od pierwszych stron obnaża też hipokryzję społeczeństw, które uważają, że powierzchowne religijne rytuały zwalniają ich z krytycznego podejścia do swoich czynów i ogólnie porusza wiele podobnych tematów. Pewnie można powiedzieć, że nic w tym odkrywczego, ale to nie do końca prawda. Komiks ma już swoje lata, więc kiedy powstawał, treści które przekazuje, nie były tak oczywiste, a poza tym okazuje się, że są ponad czasowe. Poza tym niewiele jest dzieł, które owe treści „zapodawałby” w taki sposób jak „Preacher”. W każdym razie fabuła, to przed jakimi wyborami stają bohaterowie (a niejednokrotnie będą one nieoczywiste a na dodatek wielkiego kalibru) i jakie decyzje podejmują, skłania do zastanowienia. Krótko mówiąc, pod płaszczykiem rzezi i obrazoburczej wulgarności, dotyka ważniejszych spraw.
„-Zacząłeś od obrażania mnie, człowieku Boga, żądałeś, groziłeś i szydziłeś…
-Jestem Amerykaninem grubasku, jakie jest Twoje usprawiedliwienie?”
„Preacher” jest także (a nawet przede wszystkim) powieścią drogi. Bohaterowie podróżują przez wielkie miasta i wiejskie bezdroża, odwiedzają bagna Luizjany, knajpy Nowego Yorku i pustynię Teksasu a Garth Ennis maluje nam obraz Ameryki z wszelkimi jego barwami. A nie jest to obraz przyjemny. USA to kraj zakłamania, zbrodni, dewiacji i dekadencji. Spod ostrej krytyki Stanów Zjednoczonych przebija jednak miłość scenarzysty do ziemi ojczystej. Autor pokazuje, że w tym całym amerykańskim burdelu, jest światło nadziei, bo nie zginęły amerykańskie wartości, których ucieleśnieniem jest Jessie Custer i jego najbliżsi.
Innymi słowy, choć USA nie jest bynajmniej krajem mlekiem i miodem płynącym (raczej krwią, flakami i innymi płynami ustrojowymi), jest też krainą, która rodzi „ostatnich sprawiedliwych”. Takich jak Jessie Custer, nowe wcielenia Johna Wayna, który robi co do niego należy, choćby miało go to kosztować najwyższą cenę i czyni to nie tylko bez cienia skargi, ale z nonszalanckim uśmiechem, zawadiacko trzymając w ustach fajkę Malboro. Bez kitu, jeśli małolat zaczytywujący się w komiksach w latach 90tych chciał być jak Thorgal Aegirsson, to ten sam osobnik jako dorosły wierzy, że jest lub będzie jak Custer. Więc choć teoretycznie „Kaznodzieja” jest pamfletem na jankeską obyczajowość w rzeczywistości jest „listem miłosnym” do utożsamianych z Ameryką wartości.
„-Nie wiem czy Ci mówiłem, ale tak naprawdę nigdy nie chciałem być kaznodzieją.
-Nie? Więc kim chciałeś być?
-Do diabła dziewczyno. Naprawdę tak trudno to zgadnąć?”
Wielką zaletą ( czego nietrudno się domyślić) są doskonale napisani bohaterowie i chemia między nimi. Z resztą nie tylko główne postacie, ale w zasadzie wszystkie. Takich indywiduów jak Her Starr, Gębodupa, wszechojciec D’Aronique czy Jesus De Sade, niewiele jest chyba w literaturze światowej. Mój Boże, cóż to za groteskowa menażeria! No i jeszcze „święty od morderców” antagonista jedyny w swoim rodzaju, przepełniony nienawiścią do tego stopnia, że potrafiący sprawić, „by piekło zmarzło”. Na dodatek jego „origin story” to historia doskonała sama w sobie.
Oczywiście wspaniała jest trójka głównych bohaterów: Jessie, Tulip i stuprocentowy irlandzki skurczybyk Cassidy. Historia ich znajomości to genialna opowieść o miłości i przyjaźni, świetny „bromance” i jeden z najlepszych romansów w historii komiksu, a może i popkultury w ogóle (no może ex aequo z „Sagą o potworze z bagien” Alana Moore’a). Relacje między trójką protagonistów są świetnie rozpisane, wypadają niezwykle naturalnie, są prawdziwe, angażują. I cholernie wzruszają, w finale stając się przepiękną przypowieścią o odkupieniu. Po raz kolejny okazuje się więc, że za fasadą wulgarności, obsceniczności i seksu „Preacher” ukrywa głębsze treści.
„-Tak! Spójrzcie na to! Spójrzcie na moją największą ofiarę! Patrzcie na oblicza wojny!!!”
Jak w przypadku każdej recenzji komiksu, należy wspomnieć o rysunkach. Steve Dillon odpowiedzialny za szatę graficzną jest doświadczonym, mającym na swoim koncie wiele ważnych dzieł, artystą i rzemieślnikiem bardzo sprawnym w swoim fachu. Choć pewnie można by się do czegoś przyczepić (na przykład do tego, że miejscami ujęciom w ruchu przydałoby się ciut więcej dynamiki albo, choć to jest już drobnym czepialstwem, do tego, że prace mogłyby mieć więcej detalu ), to trzeba przyznać, że ilustracje mają klimat i robią pozytywne wrażenie. Mnie szczególnie podobało się to, jak ich autor radzi sobie z mimiką postaci, a i porównując z wcześniejszymi dziełami Dillona (np. Hellblazerem) widać progres. Trzeba przyznać, że rysunki pasują też do opowieści, szczególnie w miejscach, gdzie bohaterowie podróżują przez bezdroża, wiochy i pustynie. Poza tym Dillon i Ennis doskonale się uzupełniają i potrafią wspólnie wyczarować charakterystyczną atmosferę.
„-Zaprawdę powiadam Ci, dziś ze mną będziesz w raju.
-Świetnie…”
Podsumowując ten długi wywód, trzeba powiedzieć, że „Kaznodzieja” jest faktycznie pozycją na swój sposób genialną i jedną z najważniejszych w historii komiksów. Nie jest jednak komiksem dla każdego. Powiedzieć, że przekracza pewne granice, to nic nie powiedzieć. On je rozjeżdża monster truckiem w rytm „Bad to the bone” lub „Highway to hell”. Nie jest też komiksem doskonałym. Beż żadnej wątpliwości jest jednak dziełem wybitnym i wyjątkowym. A wybitnym jest właśnie przez swoją wyjątkowość (co czyni go w gruncie rzeczy pełnoprawnym dziełem sztuki i uprawnia do wystawienia najwyżej możliwej noty). Tym, którzy nie są hardkorowymi fanami komiksów czy popkultury ogólnie mogę (z dozą prawdopodobieństwa graniczącą niemal z pewnością) powiedzieć jedno-czegoś takiego jeszcze nie czytaliście!
P.S. Godnym polecenia jest też serial na podstawie komiksu, będący z resztą pewnym paradoksem. Z jednej strony dość odbiega od komiksu (pod względem przebiegu akcji) a z drugiej jest dość wierną adaptacją (pod względem klimatu i częściowo wymowy).
Nie jest tak głęboki jak pierwowzór, ale udało się oddać atmosferę, a obsadowo to czyste złoto (Starr, Cassidy, Custer, Tulip)
autor recenzji:GoroM