Splat!FilmFest- co to takiego?
Jak pewnie niektórzy wiedzą, jakiś czas temu odbył się tegoroczny Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival. Z powodów oczywistych odbył się on w formule online. A my spędziliśmy z nim sporo czasu, oglądając w zasadzie większość kontentu z naszej branży.
Pisaliśmy o tym na fanpageu całkiem sporo, nawet uwieczniliśmy sporo na insta story, który był naszym pierwszym (tak, wiem, pewnie umiarkowanie, ale bądźcie wyrozumiali przez nasze umiejętności w nowetechnologie) udanym insta story. Generalnie można powiedzieć, że mocno nas ów festiwal wciągnął, wystarczy powiedzieć, że pierwszy wieczór w którym odpaliliśmy repertuar splatowy, skończył nam się coś około 3 w nocy (Panie Paździoch, trzecia w nocy jest kurde, niektórzy muszą iść spać, żeby rano wstać).
Dużo uzewnętrznialiśmy się o tym festiwalu, więc już na pewno wiecie, jaką mamy o nim opinie. Natomiast w związku z tym, że jesteśmy fejmami, albo w sumie w związku z uporczywym tagowaniem samego festiwalu we wszystkich postach (social media ninja! mistrzowie marketingu!), sam fanpage Splat!FilmFest nam się uaktywnił pod postami i organizatorzy i w ogóle i w tym całym ferworze obiecaliśmy długaśnego posta o splacie. A jak to się mówi u nas na osiedlu: jak się powiedział „A”, to trzeba powiedzieć i „Wó”.
No więc oto ten obiecany długaśny post o Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival.
Trzeba tu na początek się do czegoś wstydliwego przyznać. Jak dotąd niespecjalnie byliśmy ogarnięci w festiwalach. W zasadzie byliśmy tylko (dziwnym nie jest) stałymi bywalcami MFKiG, ale nawet i tam, choć jesteśmy rok w rok od bardzo wielu lat, nasze ogarnięcie sprowadzało się do tego, jak wydać sporo pieniędzy, że Egmont może faktycznie uratował polski komiks, kurczę, jak szybko znaleźć stoisko Rafała ze sklep komiksowy.pl, bo jak zawsze na pewno ma coś specjalnie dla nas, albo przynajmniej tak twierdzi, no i że nie ma większego sensu wbijać się po autografy, chyba, że chcesz stać w kolejce do kolejki do wydawania biletów, które uprawniają do ustawienia się w kolejce, na końcu której może, może (wypowiedzcie do to głosem Pinheada: „(..)and maybe, MAYBE…”) jest szansa na uzyskanie autografu (50/50, ale tylko 20% na taki obrót sprawy). No dobra, w zeszłym roku na MFKIG wygraliśmy konkurs wiedzy o polskim komiksie im. Koziołka Matołka. No, ale wtedy wziąłem udział wraz z córką, także dziwnym nie jest.
Także Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival miał okazje, tak na serio zapoznać nas, z tym co sobie roboczo nazwaliśmy „ideą festiwalową”, i trzeba przyznać, że chyba zrobił to dobrze.
No, ale od początku. Splat!FilmFest, jak sam o sobie pisze:
„ (…)to największy w Polsce festiwal nowego kina grozy, fantastyki, kina gatunkowego i bezkompromisowego kina arthousowego. Straszymy od 2015 roku w Lublinie, a od 2018 roku także w Warszawie.
Naszą misją jest prezentowanie kina mrocznego, szalonego, dzikiego i pięknego.
Trzon programu stanowią premiery najlepszych światowych filmów kina gatunkowego (m.in. horrory, thrillery, mroczne dramaty, czarne komedie, s-f, fantasy), których nie można zobaczyć na żadnym innym festiwalu w Polsce i które nie posiadają jeszcze w Polsce dystrybucji kinowej.
A wszystko w niezwykłej oprawie. Znajdziesz u nas i dobrą rozrywkę i wielkie kino.”
Jak wiadomo nas interesował głównie dział grozy i był tu on oczywiście najszerzej reprezentowany.
Po naszej pierwszej przygodzie z takim właśnie festiwalem, jakim okazał się Splat, możemy napisać, że naszą pierwszą refleksją było to, że na takich festiwalach są filmy, które raczej rzadko trafiają do kin (na pewno nie do szerokiej dystrybucji), bo grubi faceci z cygarami nie inwestują w dystrybucje filmów które nie są slendermanem, croockedmanem, byebeye manem, bla bla MEMEM czy innymjestemwchujstrasznymwtanimstrojuzakonnicy manem czy innym bieda klonem obecności
SplatFilm okazał się wręcz idealnym festiwalem kina gatunkowego. To co według mnie powinno cechować takie festiwale, a de facto ich repertuar, to z jednej strony przywiązanie do reguł gatunku i hołdowanie im, a z drugiej jednak uciekanie od sztampy i klisz. To tzw. pozorna sprzeczność, która, jeśli uda się ją zrealizować, to powstają bardzo dobre filmy. Aby coś takiego się udało potrzeba z znajomości kina gatunkowego i pasji do niego, oraz oczywiście trochę inwencji. W zasadzie wszystkie filmy (przynajmniej te które obejrzeliśmy), doskonale realizują to założenie. Są świetne dla fanów klimatu, wierne konwencji, ale jednocześnie praktycznie każdy z obrazów dodaje do konwencji coś od siebie, jeśli nie innowacyjnego, to przynajmniej znamię swojego stylu i wyraźną miłość do gatunku przekładającą się na zalety filmu. Z jednej strony dzięki temu oglądamy coś co znamy i lubimy, z drugiej strony siedzimy do końca, chcemy więcej, bez znudzenia i poczucia wtórności. Coś po prostu od pasjonatów, dla pasjonatów. Dzięki temu my czuliśmy się świetnie na Splacie, wszak prawdziwi z nas pasjonaci.
Teraz wszystko jest online- ale czy to źle?
Odpowiedź na powyższe pytanie, to oczywiście przysłowiowa najlepsza prezentacja na ustną maturę z polskiego, czyli „To nie jest tak, że jest dobrze czy nie dobrze…”
Dla nas z pewnością dobrze, jesteśmy tak zarobieni, że fizycznie raczej nie mielibyśmy okazji pojawić się na festiwalu. Mamy zaś wprawę z bingwatchingiem po nocach. Z pewnością trzeba się będzie przyzwyczajać, że tego typu formuły będą coraz częstsze. Jeśli są sprawnie zrealizowane, to dla nas jak najbardziej okej. A Splat był w tej dziedzinie zrealizowany bardzo dobrze. Cały interfejs bardzo czytelny i wygodny. Możliwość oglądania na wszystkich możliwych urządzeniach z jednego konta uratowała mnie, gdy mój DobryHorrormobil rozkraczył się na S8 i musiałem czekać na pomoc drogową. Problem techniczny miałem jeden, ewidentnie z mojej winy, a maile na splatową pomoc załatwił wszystko w 15 minut. Jeśli my, anty talenty do nowych technologii, chwalą techniczną strone festiwalu online, znaczy było to zrobione bardzo dobrze.
Splatowy katalog
Przechodząc do filmów, które obejrzeliśmy to z gatunku grozy było tego naprawdę sporo: Teddy, Honeydew, Get the Hell Out (Wypad), Happy times (Szczęśliwe chwile), Come true (Niech się stanie), The dark and the wicked (Szept i Mrok), The Hunted (Łowy), Post Mortem, Spree (Influencer), Sleep (Sen), My heart can’t beat unless you tell it to (Moje serce bije tylko, gdy mu karzesz).
Przejdźmy zatem do omówienia i oceny obejrzanych pozycji.
SPOILER ALERT!
“Wypad (Get the Hell out!)”
Film spod znaku WTF! Co ja w pacze! Szczerze mówiąc to jest najbardziej odjechany horror, jaki widziałem w życiu (no dobra może z wyjątkiem klasycznej Martwicy Mózgu). Film opowiada o tajwańskim w parlamencie, w którym jakieś takie pyskówki o zdradzieckich mordach to są przejawy najwyższej uprzejmości, a na co dzień się to się debatuje poprzez regularne mordobicie. Z tego powodu deputowani w ramach przygotowania do dyskusji na sali plenarnej zamiast argumentacji przygotowują nowe ciosy. W tych oto klimatach błyskotliwa kariera jednej posłanki kończy się z hukiem, gdy jeden ochroniarz, który nie dość że jest na zastępstwie to zaraz ma odejść na wcześniejszą emeryturę robi jej powerbomba na wizji, w stylu Kevina Nasha. Akurat zaraz ma być wielkie debata i głosowanie na temat tego czy wielka multi-evil-korpo może sobie zatruwać lokalne rzeki czy nie. Posłanka nie może tego odpuścić wiec promuje owego ochroniarza w wyborach uzupełniających na jej miejsce, ten nie odmawia bo akurat jest w jej zakochany, i wygrywa w cuglach, no bo wiadomo, że na wyborców nic tak nie działa jak kompetencje w postaci umiejętności zasadzenia wzorowego powerbomba. Kluczowe głosowanie zostaje szybko rozstrzygnięte poprzez przemiennie się połowy deputowanych w zombie, najpewniej pod wpływem tego, przeciwko lub za czym mieli głosować. Co oczywiste, wobec takiego rozwoju sytuacji, ustawa nie została przekazana do komisji i zaczyna się jatka jakiej ten parlament i prawdopodobnie cały świat komedio horroru nie widział.
Jeśli wydaje wam się, że widzieliście pogięte komedio-horrory np. spod znaku Guide to zombie Apocalypse, ZombieLand, Krwawa uczta, Shaun of the dead, Zombie SS et cetera, et cetra, to Get The Hell Out rozjeżdża je różowym jednorożcem z piłą tarczową na rogu i wielkim głośnikiem puszczającym Cypisa wetkniętym miedzy pośladki.
Oczywiście jest to film dla koneserów, wśród koneserów, wśród koneserów, ale nawet zwykli zjadacze horrorów nie mogą dać mniej niż na 6,5/10, a dla fanów klimatów to lekko 8/10
„Łowy” (Hunted)
Nowoczesna interpretacja bajki o Czerwonym Kapturku. Podobnie jak sporo filmów na festiwalu, jednocześnie klasyczna i zaskakująca. Wyraźnie podzielona na dwie części, na co niektórzy narzekają. Mnie ten zabieg bardzo się podobał, a z resztą on niejako wynika z materiału źródłowego. Pierwsza część- dziewczynka idzie przez las, druga- dość mocno surrealistyczny obraz wilka w przebraniu babci i jego przekręcenia do znanego nam finału. Tu jest podobnie. Pierwsza część- bardzo aktualne ukazanie ryzyka dla kobiet ze strony seksualnych drapieżników, ze świetną rolą Lucie Debay jako ofiary, a przede wszystkim FENOMENALNĄ rolą Arieh Wothalter, jako oprawcy. Pierwsza połowa filmu jest boleśnie realistyczna, z poczuciem zagrożenia i osaczenia. A druga? No cóż- zgodnie z tradycją filmów hunter-prey, następuje odwrócenie ról po kulminacyjnym punkcie trochę jak z Piły 1. No i dalej jest surrealistycznie, co podkreśla warstwa formalna w tym kolory, montaż, muzyka i w ogóle sceny, których nikt by się nie spodziewał. Tak jak wilka w piżamie. Mocne kino, bardzo dobrze zagrane. Mocne 7/10 jak nic.
„Honeydew”
Film posługujący się jednym z naszych ulubionych patentów, czyli powolnego gotowania żaby. Przez 70% filmu niby nie dzieje się nic, ale podskórnie czuć, że atmosfera bardzo gęstnieje, a gdy widz połapie się (no i postacie w filmie), że być może coś jest nie tak, dawno już został przekroczony punkt bez powrotu, po którym jedna pojedyncza scena przemocy, dostaje, z powodu zagęszczenia atmosfery 3 razy mocniejszego wyrazu. Tutaj standard, para gubi się na odludziu. Czekają na pomoc, zatrzymują się w domku w środku lasu u pary sympatycznych staruszków. Zaczyna być dziwnie, a na koniec jest kulminacja szaleństwa. No i jest to chyba najcięższy film, z tych które obejrzałem na Spalcie. Aż ciężko mi pisać, co się tam na końcu odwaliło i może na tym skończę ten opis bo ciężko mi nawet wspominać. Mocne kino gatunkowe. 6/10, ale koneserzy tego typu szaleństwa mogą spokojnie dać 7/10.
„Post Mortem”
Chyba najbardziej klasyczny z horrorów na Splacie. Historia fotografa, który po doświadczeniu na wojnie zaczyna widzieć duchy. Trafia do wioski, gdzie robi zdjęcia pogrzebowe, aż odkrywa, że wioska jest nawiedzona. W związku z czym postanawia zbadać, co stoi za tym nawiedzeniem i co sprawiło, że duchy postanowiły zakłócić spokój mieszkańców. Troche z przypadku zaczyna mu pomagać ciekawska dziewczynka. Jest to film, który przede wszystkim się ogląda, bo jak wskazałem, historia jest raczej klasyczna, sam klimat też. Piękny jest natomiast sposób ukazania tego klimatu- zdjęcia, kadry, muzyka, dźwięki, sceneria wioski i całkiem pomysłowe efekty specjalne, mimo, że widać w nich niezbyt duży budżet. A końcowa scena, że tak powiem w zaświatach- do wielokrotnego oglądania. Ciekawa jest też para naszych bohaterów, niczym para nienormalni detektywi jak ze Scooby Doo, próbujący rozwiązać zagadkę, niekiedy metodami nowatorskimi jak na czasy, w których toczy się akcja. Klimatyczny obraz. 6/10
„Moje serce bije tylko, gdy mu karzesz”
Jest taki gatunek horroru, który bardo lubię, a mianowicie taki, który do kina grozy wplata elementy dramatu w ten sposób potęgując jeszcze nastrój. Takimi filmami są np. „Hereditary” czy „Babadook”. Wspominamy o tym dlatego, że w „Moje serce bije tylko, gdy mu karzesz”, jest podobnie, tyle że odwrotnie. Jest to w gruncie rzeczy dramat, wykorzystujący motywy kina grozy. Opowiada on o trójce rodzeństwa (dwóch braci i siostra), z których najmłodszy chłopak dotknięty jest „chorobą” wampiryzmu. Rodzeństwo bardzo się kocha, więc co może robić w tej niecodziennej sytuacji?
Film ma bardzo ciekawy pomysł na fabułę, ale jest przy tym bardzo ciężki. Coś jak „Requiem dla snu”- wie się, że na ekranie dzieje się coś ważnego, ale niestety trudno się na to patrzy. I tak jest z tym filmem. Sytuacja od początku niewesoła, z czasem robi się coraz gorsza i gorsza, aż do momentu, gdy wiadomo, że już chyba nie da się z niej wygrzebać. Niczym zanurzanie się w bagnie coraz głębiej i głębiej. Uczucie, którego się doznaje oglądając „Moje serce bije tylko, gdy mu karzesz” fascynuje, ale za cholerę nie chciało by się go doświadczyć jeszcze raz. Dla niektórych może z resztą być torturą. Przy tym film jest maksymalnie minimalistyczny, więc spragnieni fajerwerków i rozrywki, powiedzą, że nuda. No i jak taki film ocenić? Chyba tylko tak- szanuję, doceniam, żałuję, że obejrzałem. No dobra nie żałuję, ale gdybym wiedział, co to za historia pewnie bym jej wcale nie włączył. W sumie chyba ocenię na 6/10, ale każda inna byłaby też adekwatna. Zależy jakie się ma podejście do tego typu kina.
„Teddy”
Bardzo ciekawe wykorzystanie estetyki grozy do opowiedzenia o czym innym, niż typowa tematyka horroru. Oczywiście każdy prawdziwy dobry horror (hehehe), tak naprawdę wykorzystuje elementy grozy do opowiedzenia historii/problemu zgoła pozahorrowego (i może nie bójmy się większy słów: uniwersalnego), no, ale czy ostatnio mamy dużo powodów aby cieszyć się takim właśnie podejściem? (tak wiem, ok boomer, i kiedyś to były czasy, a teraz to nie ma czasów). W każdym razie Teddy podejmuje temat dorastania, a właściwie wchodzenia w dorosłość, na dodatek w trudnej sytuacji rodzinno-społecznej, i radzenia sobie, a może właściwie nieradzenia, z emocjami z tym związanymi. No i jest to też trochę historia, jak każda dobra historia, w sumie o miłości, jak wiadomo, co najlepiej dla historii, nieszczęśliwej. Tą tematykę Teddy podejmuje z wykorzystaniem klasycznego instrumentarium kina wilkołaczego. Jest to trochę mieszanka Afflicted (powolna przemiana), z motywami z Carrie. Bardzo mało jest takich filmów. Na dodatek tu jest dość oryginalny bohater, w postaci młodego, buntowniczego punku. Zestrojenie problemów, w tym życiowych i psychologicznych z postępującą przemianą jest ukazane bardzo sprawnie, a końcówka jest też raczej daleka od sztampy. 7/10
„Niech się stanie” (Come true)
„Come True” to kanadyjski horror „minimalistyczny”. Jak widzę taką zbitkę słów, to na myśl przychodzi mi świetny „Pyewacket” i choć oba filmy znacznie się różnią, to coś jest na rzeczy. Nie tylko oczywiście kraj pochodzenia i gatunek, ale także fakt, że oba prezentują podobnie wysoki poziom i że w obu główną postacią jest młoda kobieta/ dziewczyna oraz, że aktora w nią się wcielająca stworzyła godną pochwał kreację. „Niech się stanie” opowiada o eksperymentach dotyczących snu, rozprawiając się z tematem koszmarów i paraliżu sennego o wiele lepiej i bardziej atmosferycznie niż wszystkie inne horrory, jakie do tej pory widziałem (czyt. mainstreamowe kaszany w stylu „Slumber”). „Come True” ma naprawdę mroczną i przytłaczającą atmosferę, cieszy nas wykreowaną przerażającą postacią sennej zjawy, ma dodatkowo technologiczno-naukowy „feeling” a nawet w niektórych scenach koszmarów, może przywodzić na myśl „Drabinę jakubową” (nie jest aż tak dobrze jak w filmie z Robinnsem, ale i tak bardzo dobrze). Za wadę można uznać jednak zakończenie, które jest tak zaskakujące i przewartościowujące opowieść, że choć każe nam zadawać pytania, co jest jawą, a co snem (to nie jest spoiler, bo czego można się spodziewać po horrorze o snach), to jednak jest tak bardzo odległe, od tego, co było pokazane w toku fabuły, że prawie całkowicie przekreśla większość opowieści. Można nawet poczuć się oszukanym i stwierdzić, że wszystko to jest przekombinowane a historia straciła sens. W sumie jednak finał „ma moc” i w związku z tym, znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że właśnie jest ekstra. A może to jest film, który trzeba obejrzeć więcej niż raz? Pewnie tak. Po jednokrotnym obejrzeniu „Niech się stanie” zasługuje na ocenę co najmniej mocne 7/10. Nie wykluczone, że powtórne obejrzenie podwyższyło by ocenę do 8/10. Na pewno by jej nie obniżyło.
„Szept i mrok” (The Dark and the Wicked)
Ze wszystkich filmów grozy, z oferty Splatowej, które obejrzałem, ten chyba podobał mi się najbardziej (nie widziałem jeszcze Possesora, ale nadrobię). Jest to tzw. rural horror, o którym to podgatunku dowiedziałem się dzięki temu filmowi. I przekonałem się też, że lubie ten rodaj horroru, jest to bardzo dobry klimat na budowanie grozy i że mało jest filmów w tym rodzaju a zwłaszcza na tym poziomie.
Akcja dzieje się na małej famie, do której przyjeżdża rodzeństwo aby towarzyszyć/pomóc umierającemu ojcu. Niedługo potem zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
W sumie o tym filmie nie ma potrzeby wiele się rozpisywać, bo z jednej strony jest to klasyczny film o nawiedzeniu, ale z dość indywidualnym podejściem do tematu, bo nawiedzenie jest dość nieklasyczne. Film ocieka ciężkim klimatem, gęstą grozą i w konsekwencji ma bardzo ważną dla horroru cechę, wspólną z resztą z jednym z naszych ulubionych horrorów, tj. Last shift, a mianowicie straszy. I TO BARDZO. Przy tym krwawy i brutalny, jak na film o nawiedzeniach. Nie tam żadne bzdury PG 13 spod znaku jakichś zakonnic. Generalnie mocne horrorowe wrażenia zapewnione. Polecamy bardzo. 8/10
„Influencer” (Spree)
„Influencer” należy do nowego i prężnie rozwijanego się podgatunku kina grozy, który można nazwać by „cyberhorrorem”. Jakby się zastanowić, to gatunek ten jest nawet zróżnicowany. Owa „cybernetyczność” może przejawiać się w formie (np. poprzez opowiadanie fabuły z perspektywy kamerek internetowych) lub w treści (np. fabuły o zakazanych stronach z filmami snuff). Może też, tak jak robi „Influencer” wykorzystywać oba wspomniane aspekty.
„Spree” opowiada o młodym chłopaku, który pracuje jako kierowca oferujący usługę podobną do ubera przy tym jest tzw. infulencerem transmitującym swoje kursy w Internecie. Bohater naturalnie marzy o jak największej rozpoznawalności i jak największej liczbie lajków. I jest szalony. Dziwnym nie jest, że nie cofnie się przed niczym, żeby zaistnieć.
„Influencer” jest obrazem, który choć z pozoru przerysowany, jest boleśnie prawdziwy. Choćby w przesłaniu, ale, po krótkim zerknięciu na tzw. patostreamy a nawet choćby na Pudelka, szybko można się przekonać, że nie tylko w nim. Jest przy tym drapieżny, momentami zabawny, brutalny, świetnie zagrany i koniec końców poruszający. Fabuła mocno wciąga, seans nie nuży nawet przez chwile. Naprawdę mocne kino. A najlepsze w nim jest, to, że jak już się wspomniało, choć jest na pozór ciut kampowy, przegięty i przejaskrawiony, autentycznie daje do myślenia i potrafi wstrząsnąć. Jeden z lepszych naszych seansów na festiwalu. 8/10.
„Szczęśliwe chwile” (Happy Times)
„Happy times” było na festiwalu w kategorii „bonusy”. I jako bonus okazało się wisienką na torcie. Jest to czarna komedia w stylu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” tylko, że w wersji ręka, noga, mózg na ścianie. I jest dokładnie taka jaka czarna komedia być powinna. Komizm bierze się nie z żartów czy wygłupów, ale z absurdu sytuacji, konfliktów charakterów z tego, co bohaterowie dusili w sobie i co w sprzyjających okolicznościach przyrody wypływ na wierzch jak krew z bohaterów, którzy spotykają się na” niewinną” kolację. A jeśli o krwi mowa, to pierwsza pojawia się zaraz po pierwszym daniu. Że co? Że to niewiarygodne? Biorąc pod uwagę, jakie postaci się spotkały (każda z nich szalenie zabawna w swojej indywidualności), dziwić się będziecie, że tak późno. Potem to już klasyka- kusze, sekatory, młynki koloidalne. Jest mega krwawo, mega dynamicznie i mega… zabawnie. Moja żona, która nie lubi horrorów (a krwawych nienawidzi), śmiała się niemalże do rozpuku. Ja też się dawno tak dobrze nie bawiłem. „Szczęśliwe chwile” to film izraelski i jestem pod wrażeniem jak jego twórcy potrafili podejść z przymrużeniem oka do różnic występującym w ich społeczeństwie, do tradycji a nawet religii. Świetnie też zostały napisane postacie. Każda jest niezwykła na swój sposób i same ich osobowości (oraz oczywiście starcia charakterów) są cudownie komiczne Po prostu rewelacja i kawał dobrej zabawy (oczywiście w stylu jazdy bez trzymanki). Film zasługuje na 8/10 co najmniej.
„Sen” (Sleep)
„Sen” to horror pochodzący od naszych zachodnich sąsiadów (z Niemiec). Wspominamy o tym dlatego, że mamy wrażenie, iż fakt ten w dużej mierze zaważył na tym o czym ten film opowiada i czym w zasadzie jest. Chyba nie wszystko zrozumieliśmy, ale jesteśmy przekonani, że jest to tzw. „dzieło zaangażowane”, czyli mające ambicje być pewnym komentarzem społecznym. Nie skumaliśmy go zapewne właśnie dlatego, że nie jesteśmy obywatelami kraju, z którego opisywany obraz pochodzi, ale mamy wrażenie, że próbuje on się rozliczyć z traumami obecnymi w niemieckim społeczeństwie (nietrudno domyślić się jakimi) i że „robi to dobrze”. A nawet jeśli nie robi tego dobrze, to pomysł wykorzystania poetyki grozy do takiego ważnego i ambitnego zadania, zasługuje na uznanie. Pytanie jest oczywiście takie, jak w przypadku angielskich plaż, mianowicie- „kto chciałby to oglądać”? Na pewno znajdą się tacy, albowiem w sumie raczej warto. Wyjątkowo opisując skrót fabuły posłużymy się tekstem prosto ze strony festiwalu, bo opisuje on ją lepiej niż my byśmy zrobili (albowiem, jak wspomnieliśmy, pogubiliśmy się nieco).:
„Marlenę prześladują przerażające koszmary. Co noc męczą ją paraliżujące wizje tajemniczego hotelu oraz serii samobójstw, która miały w nim miejsce. Kobieta jest przekonana, że nękające wizje nie są przypadkowe. Dostrzega w nich podpowiedzi potrzebne do rozwiązania wielkiej zagadki. Gdy kobieta odnajduje wyśniony hotel, przeżywa kolejny poważny napad i ląduje w szpitalu. Jej córka – nastoletnia i zaradna Mona – postanawia podążyć za wskazówkami z koszmarów, rozwiązać tajemnicę małomiasteczkowego Overlook oraz odkryć, co takiego niemal zabiło jej matkę. Gdy dziewczyna wpada w sieć rodzinnych sekretów, zaczyna tracić pewność, co jest rzeczywistością, a co niepokojącym snem.”
Film, trzeba przyznać, jest intrygujący i klimatyczny. Pierwsza polowa ma w sobie coś z „Lśnienia” oraz atmosferę podążania za głęboko skrywaną tajemnicą. Z drugiej strony ma się wrażenie, że gdzieś się to już widziało. Druga część z kolei jest bardziej szalona i dziwaczna, w sumie też bardziej brutalna i „zaangażowana społecznie”. Dostajemy więc umiejętne budowanie atmosfery i próbę spointowania fabuły w mocniejszym, kontrastującym finale. Wadą jest jednak chyba, to że troszkę za dużo tych grzybów w barszczu. Gdzieś w jakiś materiałach promocyjnych wyczytałem, że „Koszmar z ulicy Wiązów” spotyka tu Stephena Kinga w wszystko to podlane nacjonalistycznym szaleństwem. A jak do tego dodamy jeszcze zabawę spod znaku „co jest jawą a co snem”, to może to być dla niektórych ciężko strawne. No i pogubić się można, szczególnie jeśli się nie jest Niemcem. W sumie myślę, że wspomniany „szalony finał” mógłby być jednak bardziej porypany i krwawy, wtedy byśmy dostali klasyczną konstrukcję „ostrego pierdzielnięcia, którego nikt się nie spodziewał”. Oczywiście film nie jest zły. Jest dobry. Przede wszystkim wydaje się być interesujący, atmosferyczny i ma w sobie sporo różnych klimatów a wszystkie wygrane nieźle. Jest to na pewno fabuła „ważna i poważna” a do tego dostajemy bardzo dobre aktorstwo (z udziałem naszej rodaczki, polskiej Tildy Swinton- Agaty Buzek). Zasługuje na pewno na ocenę 6/10.
Bonus
Spoza klimatu grozy obejrzeliśmy Dinner in America. Przecudna wzruszająca komedia o zwykłych-niezwykłych ludziach i ich zwykłych-niezwykłych emocjach. Przecudna, prześmieszna, przewzruszająca, przepodnosząca na duchu. A scena ze skomponowaniem piosenki, to instant top scen w takim gatunku. A must see!
Podsumowanie.
Konkludując- w ogóle nie mamy się do czego przyczepić. Spalt!FilmFest był dla nas rewelacyjnym doznaniem. Nasz pierwszy tego typu festiwal obudził w nas miłość do tego typu aktywności kulturowej i teraz będziemy tylko festiwalować więcej i więcej. Bilety tanie- na pewno Splat warty takiego niewielkiego wydatku, a nawet sporo większego. Najbardziej urzekł nas taki „festiwalowy” vibe, które to pojecie GoroM ukuł po obejrzeniu kliku filmów z listy. Kino wybitnie gatunkowe, ale z dużą dozą inwencji, a jeszcze większą widocznej miłości do tematu. W przyszłym roku meldujemy się ponownie.
GoroA.GoroM