Jak pewnie wiecie, niedawno napisaliśmy post pt. 10 FILMÓW, CO DO KTÓRYCH ZGADZAMY SIĘ Z WIDZAMI (A NIE Z KRYTYKAMI). Rozszyfrowując ten enigmatyczny tytuł: post omawiał 10 FILMÓW, CO DO KTÓRYCH ZGADZAMY SIĘ Z WIDZAMI (A NIE Z KRYTYKAMI). Jak jednak wiadomo każdy medal ma dwa końce, a każdy kij ma dwie strony. Zatem można się domyślić, że istnieje także z pewnością 10 FILMÓW, CO DO KTÓRYCH ZGADZAMY SIĘ Z KRYTYKAMI (A NIE Z WIDZAMI).
Cóż, kto nas trochę czyta, wie, że w odwiecznym sporze między Bergmanem a Pacific Rim, raczej chętniej stawalibyśmy po stronie tego drugiego rodzaju kina. Średnio znosimy zawodowych krytyków bo np. nie są w stanie docenić (a my im tego wybaczyć), np. takich naszych ukochanych perełek jak Dead in Tombstone. (no dobra, widzowie też nie byli w stanie, ale to już temat na inny post pod roboczym tytułem Dobry Horror przeciwko światu). Oh no!. Anyway. Czasem są jednak filmy, w których jednak nie rozumiemy powszechnej opinii wśród „typowych” widzów, a bliżej nam do ocen pojawiających się w artykułach, które używają sformułowań, jak „ekspozycja”, „trywialny”, a nawet „qui pro quo”. Na szczęście, aby na trwałe nie popaść w tą otchłań, tłumaczymy sobie, że wówczas po prostu stajemy po tej stronie co Marian Janusz Paździoch. Wszak to nie wstyd stać po tej stronie, co Marian, który wie, że pewne kino nie jest dla wszystkich. Jak wiadomo chodzi tu o filmy wyszukane psychologicznie a nawet wysublimowane erotycznie. Z drugiej strony też ciężko polemizować z opinią Paździocha, na temat tego dla kogo przeznaczone są wszelkie produkcje kina grozy, w których główną role grają zmutowane zwierzęta, typu wąż, pszczoła, małpa. Zatem dziś 10 filmów, co do których zgadzamy się z krytykami, Takimi jak np. Marian Janusz Paźdzoch.
Zło we mnie (Blackout’s daughter a.k.a February)
Zło we mnie było chyba pierwszym horrorem, po obejrzeniu którego poczułem że w sporze między krytykami a „zwyczajnymi” widzami stoję po stronie tych pierwszych. Pamiętam, że gdy go obejrzałem, poczułem się bardzo nieswojo i byłem zachwycony. Myślałem o seansie przez kilka dni. Nawet googlowałem informacje na temat „Blackkout’s Daughter i byłem zdziwiony, że większość widzów raczej się nim nie zachwyca (50% na Rotten) za to recenzje „branżowe” są głównie pochlebne. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że „Zło we mnie” należy do podgatunku horroru, który często generuje skrajne opinie czyli tzw. „slow burn (slow pace) horror”.
Ten film nie tyle mnie nawet wciągnął fabułą (ta jest dość prosta), co oddziaływał. Klimatem i atmosferą, podobnie jak później zrobił to np. „Lighthouse”. I chyba można go nazwać wzorcowym obrazem w swoim gatunku. Wszystko tu zagrało. Plenery, długie ujęcia, dwutorowa, budująca zagadkę narracja, umiejętne wykreowanie poczucia tajemnicy i zagrożenia. A także a może przede wszystkim wplecenie wątków (spoiler alert) demonicznego opętania. Przedstawienie go w ten sposób, w jakim to zrobiono, jest oryginalne i wspaniale wybrzmiało w przejmującym, choć „minimalistycznym” finale.
„Zło we mnie” to jeden z niewielu filmów grozy, któremu udało się tak skromnymi środkami i powściągliwą historią, wywołać prawdziwe ciarki. To nie lada sztuka. Rozumiemy, że widzowie mogą go uważać za nudny, jeśli oczekują bądź fajerwerków, bądź angażującej fabuły. Tu nie ma żadnych z tych rzeczy. Jest za to mistrzowsko wykreowana atmosfera niepewności, niepokoju i nienazwanej grozy.
Dla nas to jeden z lepszych horrorów XXI wieku. Krytycy też oceniają go wysoko (74% na Rotten i ogólnie pozytywne recenzje portali branżowych).
Ostatnia Zmiana „Last Shift”
No to jest film, co do którego nie kumamy, jak można go nisko oceniać. A na Rotten Tomatoes widzowie dają mu 51%. Za to krytycy 100%! I my jesteśmy całkowicie po stronie tych drugich. Bo to jest horror doskonały! Nie w sensie doskonały, że nie ma wad, ale raczej jest to seans idealny dla każdego kto kocha gatunek filmowy o nazwie „horror”.
Ten obraz ma wszystko czego naszym zdaniem oczekuje się od seansu grozy. Przede wszystkim straszy. I to bardzo. Niby klasycznymi i sprawdzonymi środkami, ale robią tu one robotę. Po drugie słowa: „klasyczne” i „sprawdzone” są w kontekście „Last Shift” pojęciami kluczowymi.
Jak wiadomo horror jest gatunkiem wybitnie generycznym i bardziej niż jakikolwiek inny podlega prawu inżyniera Mamonia mówiącemu, że lubimy te melodie, które już znamy. W przypadku kina grozy jest tak bez wątpienia. Oryginalne dzieła często są niedoceniane (i często nawet nie nazywane horrorem) a z radością siadamy do seansów, po których z grubsza wiemy czego się spodziewać (w innych gatunkach filmowych to paradoks, w przypadku horroru raczej reguła). Żeby jednak seans był udany, warunek jest jeden- gatunkowe patenty muszą być zapodane dobrze. Wyegzekwowane właściwie, z jajem i swadą.
W „Ostatniej zmianie” użyte zostały wzorcowo. Mało tego, w filmie zastosowano pełen ich wachlarz. Dostajemy całe spektrum zagrywek z wielu podgatunków kina grozy. Nie ma jednak mowy o bałaganie. Całość jest spójna, wszystko tu „płynie” a w tym szaleństwie jest metoda.
Paradoksalnie nawet, przez to, że użyto tu tylu różnych patentów, obraz jest dość oryginalny. Zaskakuje, bo widz nigdy nie pomyślałby, że to wszystko można tak połączyć. Nie wie czy ogląda „ghost”, „occult”, „hell” „home invasion” czy horror o popadaniu w szaleństwo. A tak naprawdę wszystko po trochu. No i trzeba dodać, że oryginalna jest sama miejscówka, a główna bohaterka jest śliczna.
Nawet zakończenie jest tu tym typowym gatunkowym paradoksem, o którym wspomnieliśmy. Niby już się je gdzieś widziało, niby jest wyjęte z wora z horrowymi zakończeniami, a mimo to trudno się go spodziewać. I pasuje. Zaskakuje i pozostawia w szoku.
„Ostatnia zmiana” jest być może najlepszym horrorem generycznym. I w tym sensie jest doskonała. To taka matryca grozy. Albo danie wysmażone z pospolitych składników, które jako całość smakuje wyśmienicie. Coś jak pizza z szynką, cebulą i pieczarkami. Niby w menu każdej pizzerii dostępne są wykwintne połączenia a w końcu i tak zamawiamy „chłopską” lub inne „mafioso”. I jemy aż nam się uszy trzęsą.
P.S. Naprawdę nie wiemy czemu na Rotten ten film ma tak niską ocenę od widzów. Krytycy zdają się dostrzegać maestrię twórców w połączeniu znanych i lubianych motywów. A widzowie? Może się snobują wstydząc się przyznać, że jara ich coś tak „zwyczajnego”? Może i „Last Shift” jest „zwyczajne”, ale jest też zwyczajnie zaje…ste!
W skórach demona (We summon the darkness)
O i to jest dokładnie przykład zjawiska, o którym wspominaliśmy w opisie poprzedniego filmu (czyli prawa inżyniera Mamonia). W skórach demona jest bardzo nisko oceniane przez widzów (34% na Rotten Tomatoes) prawdopodobnie właśnie dlatego, że dostali oni coś czego się nie spodziewali. Albo inaczej, nie dostali tego, czego oczekiwali. No bo jeśli ktoś odpala film, który na trailerze i w opisie fabuły wygląda jak slasher (najbardziej „gatunkowy” z podgatunków horroru), to raczej oczywiste, że pisze się na wiadomo co. Chciałby zobaczyć pomysłowe sceny mordów, dużo krwi, piękne panie a być może pośmiać się z akcji „z przymrużeniem oka”. W „We summon the darkness” poza pięknymi paniami nie ma tych rzeczy. Jednak krytycy oceniają go jako dzieło przyzwoite a nawet co najmniej dobre (69% na Rotten). Dlaczego?
Otóż dlatego, że „W skórach demona” jest tzw. meta horrorem czyli filmem grozy bawiącym się konwencją a nawet wywracającą ową konwencję do góry nogami. Opisywany film to dokładnie robi. Nie ma tu mowy o łopatologicznych cytatach z klasyków, cały pomysł na fabułę jest w kontekście schematów slasherowych wręcz wywrotowy. Jeśli dodamy do tego jeszcze wywrotowość co do motywacji mordercy, dostajemy zaprawdę coś mega oryginalnego. My takie coś lubimy. I doceniamy.
Zawiedzenie oczekiwań widzów nie jest tu więc wypadkiem przy pracy, dokładnie taki był zamysł twórców. Rozumiemy, że ktoś może być rozczarowany, ale nam podobało się to robienie w jajo. To się ceni. No i piękne panie też dodają gwiazdkę. Ogólnie pomysłowe kino. Może nie wybitne, ale na pewno zasługujące na więcej niż 34%. My dołączmy do grona tych co oceniają na 69%
Ruin me
Skoro już jesteśmy przy meta horrorach, które nie są docenianie przez „zwyczajnych” widzów , to nie możemy nie wspomnieć o „Ruin me”, filmie, który na Rotten Tomatoes dostał od krytyków bardzo wysoką ocenę (79%), za to przez „regularnych” fanów kina grozy oceniany jest wyjątkowo nisko (39%).
W przypadku tego filmu jest chyba podobnie, jak przy „W skórach demona”- otóż widzowie nie dostają tego, czego się spodziewali. „Ruin me” teoretycznie należy do drugiego po slasherze najbardziej schematycznego podgatunku grozy czyli „escape room horror”. Każdy, kto włącza obraz tego typu, raczej wie czego się spodziewać. Chce zobaczyć finezyjne pułapki, brutalność i krew i być może szalonego masterminda stojącego za tym wszystkim i może się przy tym trochę pobać. Tu, z wymienionych rzeczy dostaje tylko „zabójczą grę”, ale i tak w sumie to nie. Za to robiony jest w jajo. Bardzo, ale to bardzo inteligentnie.
Może ktoś powie, że to opinia nieco na wyrost, ale moim zdaniem „Ruin me” jest jednym z najbłyskotliwszych „meta horrorów” (ustępuje może tylko „Domkowi w środku lasu”). Tak jak ten film myli tropy i wodzi widza za nos, to klękajcie narody. W trakcie seansu podsuwanych jest nam dużo „kluczy interpretacyjnych” a historia jest prowadzona tak, że wszystkie wydają się równorzędnie wiarygodne. Sam po drodze kilka razy zmieniałem zdanie, co do tego, jak to wszystko się skończy. Stopień robienia w bambuko jest tak duży, że zasługuje na uznanie i osobiście dla mnie jego poziom był wręcz fascynujący. Dodatkowo mamy parę bardziej standardowych „meta zabiegów” (jak np. postacie ekspertów do horror roomów), które potęgują wrażenie gatunkowej zabawy.
Dlatego właśnie krytycy doceniają ten film. Bo jest inteligentny i pogrywa z widzem jak mało który. Być może właśnie dlatego też widzowie go nie lubią. Chyba mało kto lubi być nabitym w butelkę.
Nam to jednak nie przeszkadza.
W lesie dziś nie zaśnie nikt
No tu się pewnie narazimy dużej rzeszy fanów horroru, która jedzie po tym filmie strasznie. Na Rotten zresztą „audiencje score” też nie powala i wynosi 31%. Krytycy uważają go jednak za dwa razy lepszy niż publiczność (67%), czyli jako obraz co najmniej przyzwoity, całkiem niezły i wart obejrzenia.
I my uważamy dokładnie tak samo.
Tak, wiemy, to zwykły slasher. Sztampa, klisza i „dawno nieaktualne od wczoraj”, ale czy to źle? Gdyby było źle, to by takie filmy nie powstawały i nie miały swoich fanów. A powstają i mają.
„W lesie dziś nie zaśnie nikt” jest zrobiony dokładnie tak jak powinien być zrobiony współczesny slasher. Z przymrużeniem oka, z cytatami z klasyki, krwawo, brutalnie i campowo. To wszystko tu mamy i wszystko na niezłym poziomie. Dlatego naszym zdaniem dla fanów filmów o mordercach szlachtujących nastolatków film powinien stanowić niezłą rozrywkę. Tym bardziej, że ma coś, co odróżnia go od większości kręconych w USA slasherów, mianowicie dobre aktorstwo (i nie mówimy tu akurat o Wieniawie). Zawsze uważaliśmy absolwentów „polskiej szkoły odpalania fajki” za mistrzów w swoim fachu i widać, że większość naprawdę czuje tu konwencję i bawi się rolami, przez co dostarczają dodatkowej frajdy z seansu.
Dlaczego więc film ma takie niskie oceny od widzów? Możemy się mylić, ale być może to dlatego, że naszym narodowym sportem jest wymagać więcej od swoich niż od „zagranicznych”?. Że niby u nas to paździerz , zima, obciach i cebula? A może zasada ta ogólnie dotyczy slasherów, które fakt faktem „przez ogół” zwykle oceniane są nisko. Może chcemy być tak „sophisticated”, że głupio nam pochwalić prostą, przaśną, campową rozrywkę?
My tam się krygować nie będziemy. Odmóżdżająca zabawa i kicz kontrolowany stanowi dla nas wartość. Zwłaszcza jak zapoda się je dobrze, bawiąc się konwencją, ze znajomością reguł, ale też z dystansem i domieszką niezłego aktorstwa. Tak jest w tym przypadku.
Absolutnie filmowi „W lesie dziś nie zaśnie nikt” ołtarzy nie stawiamy, ale uważamy, że to całkiem udana, lekka i krwawa relaksująca rozrywka. Podobnie z resztą uważa naczelna polska znawczyni popkultury Karolina Korwin Piotrowska oraz całkiem pokaźne grono krytyków.
Voodoo
Voodoo to z kolei trochę taki przypadek jak Baskin, o którym pisaliśmy w poście 10 FILMÓW, CO DO KTÓRYCH ZGADZAMY SIĘ Z WIDZAMI (A NIE Z KRYTYKAMI), z tym, że z odwróconym wektorem. Tam zgadzaliśmy się z widzami (którzy na rotten dali 47%), a nie krytykami (którzy dali 80%), a co do Voodo zgadzamy się z krytykami (którzy na rotten dali 30%), a kompletnie poza naszą zdolnością rozumienia jest, jak widzowie mogli ocenić to coś na 96%. Obydwa filmy to w sumie miały być brutalne shockery obrazujące podróż przez piekło, a w konsekwencji okazały się zlepkiem scen bez ładu oraz składu. I o ile Baskjn to była jeszcze próba pierwszego zmierzenia się tureckiej kinematografii z gore, która choć nie miała głębszego sensu to była jakoś tam oglądalna, to Voodoo to jest jaka kurła kpina. Z inteligencji widza, poczucia estetyki i w ogóle ze wszystkiego.
Jedne z recenzentów całkiem celnie pod adresem tego horroru, użył średnio przetłumaczalnego na polski określenia „corny”. Ja bym jeszcze dodał cringe, popelina, zima i Sandomierz.
Voodoo nie tylko jest zrobiony fatalnie, ale nie ma najmniejszego sensu. Oczywiście fabuła jest pretekstowa- nawet nie udaje, że w ogóle jest. W sensie, że istnieje. Dialogów brak. Główna bohaterka turla się w nieznanym kierunku, wrzeszcząc i jęczeć w sumie nie wiadomo po co. Ma to wszystko niby być podróż przez piekło (uzasadnienie fabularne tego co się dzieje, jest bardziej niż durne, oszczędzę wam), ale faktycznie wygląda to nie na piekło, ale na bieda-zamek strachów, gdzie większość atrakcji tylko się wygina, charczy i krztusi, a jak złapią bohaterkę to ją przywiązują, żeby pocharczeć i pokrztusić wokół związanej, a potem ją odwiązać żeby szła dalej. O, a na koniec jest bieda twist.
Co widzowie w tym widzą to ja nawet nie……Może chodzi o poziom absurdalnej brutalności, ale serio to wszystko jest tak żenujące, że wywołuje tylko śmiech. Najsensowniejszą sceną w tym filmie, jest tańczący Ron Jeremy. Nie sądziłem, że to kiedyś napisze, ale widzowie z filmwebu okazali się bardziej ogarnięci niż ci z rotten, bo dali zasłużone 2,3/10. Nawet opis na filmweb jest wyjątkowo trafny „Ten film nie ma zarysu fabuły”.
Vast of night
Vast of night, podobnie jak Voodoo, pozwala nam postawić skądinąd smutną tezę, że czasem widzowie (przynajmniej niektórzy z nich) niestety bardzie wolą i doceniają latające bez sensu flaki, niż dobrą sensowną tajemnice, która tych flaków nie pokazuje. Dlatego np. takiemu Vast of night dali tylko zachowawcze 66% (na rotten). Natomiast krytycy dali bardzo wysokie 92%. Widać wyraźnie, że dobre mystery w stylu slow pace/slow burn cinma, to coś co krytycy cenią i wiecie co? My też.
Vast of night opowada historię młodego radiowca i operatorki telefonicznej, którzy odkrywają przypadkiem dziwną częstotliwość dźwiękową (sygnał?). Próba zidentyfikowania owego dźwięku prowadzi bohaterów do głęboko skrywanej przed społeczeństwem tajemnicy mogącej mieć wpływy na losy nie tylko ich miasteczka, ale całego kraju a kto wie czy nie świata.
Najlepsze w tym filmie jest to, że nastrój buduje minimalistycznymi środkami, nie pokazując za wiele, za to bardzo umiejętnie tworząc atmosferę grozy niedopowiedzeniami i sugestiami. Atmosfera niepokoju i narastającej psychozy jest wykreowana po prostu wyśmienicie i to wyłącznie bardzo prostymi środkami.
Jeśli nas czytacie, to wiecie, że to jeden z naszych ulubionych sposobów straszenia. Oczywiście jest on trudny w relacjach, zatem zrobiony źle, może położyć cały film. No, ale w Vast of night jest zrobiony bardzo dobrze
„The Vast of night” ma jeszcze dwie zalety, które potęgują przyjemność z oglądania: świetnie wykreowane realia oraz wspaniale napisanych bohaterów. O pierwszym plusie nie ma co się rozpisywać. Wystarczy powiedzieć, że scenografie, kostiumy, rekwizyty i dialogi (zwłaszcza one) przenoszą nas bezbłędnie w epokę. Druga zaleta zaś naprawdę zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Rzadko charaktery głównych postaci aż tak przykuwają moją uwagę.
Jeden z bardziej kompletnych horrorów, jakie ostatnio oglądaliśmy.
The Endless
The Endless to bardzo podobny przypadek do The Vast of night. Czyli kolejny przykład na to, że z wolna narastająca groza oparta na tajemnicy, bywa, że nie cieszy się sympatią „standardowego widza”, a trafia w gusta fachowych krytyków. The Endless to thriller sf z ciekawą tajemnicą i bardzo wyraźnym rysem Lovecraftowskim. Ma wszystko to, co cenimy w filmach, które stawiają na atmosferę oraz powolne rozpościeranie skrzydeł grozy.
Zatem przede wszystkim ma tajemnicę, która staje się tym straszniejsza, im bardziej jest ujawniana. Na szczęście nie jest ujawniana szybko co, potęguje napięcie i uczucie – no właśnie- tajemnicy, co jest kluczowe w filmach o tajemnicy, bo co to za tajemnica, która szybko przestaje być tajemnicą. A jeszcze bardziej na szczęście, nie jest tak naprawdę, wyjaśniana do końca, co dla nas jest sporym plusem. Po drugie ma ciekawych bohaterów, wciągniętych w tą tajemnice, dobrze odegranych, tj. w taki sposób, że odczuwamy sytuację, w którą zostali wciągnięci, i w jakimś sensie zostajemy wciągnięci. Po trzecie wreszcie grozę, wynikającą z dwóch poprzednich punktów. A także tego, że tajemnica, na której oparty jest film, jest naprawdę mroczna, i co pokazują, odpowiednio dozowane sceny hmmm zgonów, naprawdę brutalna.
Zatem, tak jak The Vast of night, jest to horror w zasadzie kompletny, zatem tu również trudno nam zrozumieć, dlaczego widzowie oceniają go jako co najwyżej średni (67% od widzów na rotten). Tu nawet dziwi nas to trochę bardziej, gdyż do tych wszystkich zalet powyżej, należy dodać, że połączenie mystery, sci-fi i klimatów lovecraftowskich, wypada tu niebywale świeżo. Dlatego uważamy, podobnie jak krytycy (którzy oceniają jako rewelacyjny -92%).
Apostoł
Kolejnym typem horroru, który lubimy, to ten podgatunek, którego przedstawicielem jest Netflixowy Apostoł. Tu podobnie jak w Vast of the Night, The Endless, czy innych tego typu produkcjach pewne rzeczy rozwijają się niespiesznie, przy czym nie chodzi tu, jak w dwóch wczesnej wymienionych filmach, o nie do końca ujawnioną tajemnicę. Bardziej chodzi o to, że jak już tajemnica się ujawni, to dostajemy masakrycznego strzała między oczy a nawet po dup*e, jest ogólnie rzeź, masakra, makabra, polska telewizja publiczna i gorzej niż w Hamlecie. Roboczo ukułem sobie teraz taką nazwę jak kino zaciskającej się pętli. W tym kinie chodzi o to, że gdy na końcu dostajemy tego masakrycznego strzała między oczy a nawet po dup*e, zostajemy w szoku, z pytanie, jak to się stało, w którym momencie beztroskie kumbaya zmieniło się w sytuacje bez wyjścia, na której końcu jest już tylko totalny rozpier*ol. W którym momencie te girlandy kwiatów zawieszone na szyi okazały się jednak pętlą z drutu kolczastego, która właśnie się zacisnęła i urywa łeb i to przy samej dup*e.
To jest to kino spod znaku świetnych the Wicker Man, Midsommar, Lighthouse, Bone Tomahawk.
Dla mnie osobiście, jest to jeden z lepszych rodzajów horrorów oraz sposobów wywoływania grozy. Tym wyżej go oceniam im kulminacja wymaga mniejszej ilości brutalnych, a zwłaszcza wyszukanie brutalnych scen. Niedoścignionym wzorem …..uwaga spoiler alert….jest tu jedna, trywialna siekiera z finału Lighthouse (coś podobnego było w Bone Tomehawk), która pozostawia 1000% szoku przez niesamowicie dobrze budowane napięcie i psychologiczne gierki.
Apostoł nie jest AŻ tak dobry, ale z pewnością jest rewelacyjny. To co lubimy w takim kinie robi dobrze. Czyli powolne narastanie napięcia oraz rozwijanie tajemnicy, aż do przesilenia w postaci szokującej sceny, gdy już jest pozamiatane, musztarda po obiedzie, one way ticket, a my nie wiemy skąd dostaliśmy gonga. To po pierwsze. Po drugie brutalne sceny są naprawdę brutalne. A nie jest to widowiskowa brutalność wyszukanych potraw z flaków, tylko surowa, naturalistyczna, a przez to podwójnie szokująca. No a po trzecie, wykorzystuje na Apostoł wykorzystuje nasze ulubiene klimaty occult/sekty, które idealnie nadają się do filmów, w których kumbaya przeradza się w wtf.
Tutaj rozbieżność ocen nie jest tak duża (krytycy na rotten 79% a widzowie 53%). Jednakże fakt, że średnia ocen widzów plasuje „Apostoła” po stronie filmów nieudanych, sprawia, że nijak nie możemy się z tym zgodzić.
To nie jest koniec
Kolejna pozycja w zestawieniu, czyli To nie jest koniec, to najświeższa sensacja rewelacja, bo dosłowne obejrzeliśmy ją jakiś tydzień temu. To jest też wręcz podręcznikowy przykład tego, o czym jest ten post, bo na rotten widzowie dali jakieś biedne 54% za to krytycy…..okrągłe 100%!!!!!
No i my zgadzamy się z tymi drugimi bo To nie jest koniec nie reprezentuje jednego z naszych ulubionych typów horrorów, ale chyba prawie wszystkie nasze ulubione rodzaje na raz, te już opisane w tym zestawieniu, a także taki, o którym jeszcze w tym poście nie wspominaliśmy.
Po pierwsze, jest to slow pace mystery, gdzie rewelacyjny punkt wyjścia, rozwija się stopniowo budując grozę, jedynie na tym, czego możemy się domyślać, ewentualnie próbować się spodziewać. Jak nas czytacie to to bardzo wiecie jak to jest dla nas me gusta. Tu jest to zrobione bardzo dobrze, bo tajemnica wyjściowa to już jest mega pomysł (nie spojlujemy!), a potem tylko gęstnieje, gęstnieje, aż do punktu zwrotnego, który jest taki, że albo obojętnie jakbyś się go próbował spodziewać, to najczęściej You never see it coming, a nawet jeśli przewidziałeś, to jest to tak piękne rozegrane, że i tak dostajesz norrisowego strzała z półobrotu miedzy oczy, a potem…..
….a potem okazuje się, że widz może never seen it coming, za to bohater filmu : he had it coming (jak mawiał nasz ulubiony hrabia) i zaczyna się to, co nas tak urzekło (drugi ulubieny rodzaj horroru) w Last Shift, czyli solidne straszenie. Straszenie to wykorzystuje znane motywy w swój indywidualny sposób, co zbliża nas do….
…..naszego trzeciego ulubienego rodzaju horroru, czyli wykorzystanie klasycznych motywów, które tak lubimy w kinie wybitnie gatunkowym, ale bez zrzynki, a wręcz przeciwne z indywidualnym i inteligentnym wykorzystaniem dostępnych środków.
No i wreszcie w To nie jest koniec jest zaklęty nasz kolejny ulubieny rodzaj horroru , czyli ten, który grozę wykorzystuje w zasadzie jako środek do opowiedzenia czegoś bardziej uniwersalnego. Tu film mówi o kilku uniwersalnych rzeczach oferując nam jeszcze kilka twistów na zasadzie You never seen it coming, za to bohaterowie they had it coming i wnioski z tego wypływające są i mądre i, mimo, że podane w sosie konkretnej grozy, nawet…potrafią być krzepiące. A przy tym wszystkim jest to sama w sobie bardzo ciekawa, pomysłowa i przewrotna historia.
To jest horror z gatunku kompletnych
https://www.youtube.com/watch?v=wiLSAUigoPs
Honorowe wzmianki
The Devil’s Doorway to film, który należy docenić za klika rzeczy. Zdaje się, że zauważyli je krytycy (70% na rotten), a przeoczyli widzowie (44% na rotten). My oczywiście też dostrzegliśmy to, co podobało się tym pierwszym.
The Devil’s Doorway to film, który w jakimiś sensie oddaje hołd klasycznym obrazom, albo szerzej, klimatom wybierając z nich to co najlepsze, w tak sposób, ze nie postrzegamy tego jako wtórne. My tu dostrzegliśmy oczywiście Egzorcystę (szerzej: podobne filmy o opętanych), found footage, ze szczególnym uwzględnieniem np. Grave Encounters, horrory religijne (podobne klimaty co w późniejszym Sanktuarium), horrory o sierocińcach, szpitalach psychiatrycznych i tym podobnych miejscach, a nawet takie rzeczy jak Jako w piekle tak i na ziemi.
Połączenie jest nie tylko zgrabne, ale przede wszystkim jest tłem do poruszenia bardzo aktualnej kwestii, takiej, która śmiało pozwala powiedzieć, że film inspirował się prawdziwymi zdarzeniami.
Dzięki temu jest to horror dwojaki- po pierwsze całe combo filmowych motywów, które znamy i lubimy oglądać, a po drugie horror obracający się wokół historii ‘’ludzie ludziom zgotowali ten los’. Już tylko z tego powodu ocena tego filmu poniżej pozytywnej, w naszej ocenie jest jak pierwsza żona Stefana Siary Siarzewskiego, która, jak wiadomo, miała na drugie pomyłka.
“Bodom” to film, który na Rotten Tomatoes widzowie oceniają na poziomie 42% zaś krytycy na 90%. Wymieniamy go honorowo, gdyż padł on ofiarą tego samego casusu co „W skórach demona” oraz „Ruin me”, a nie chcemy pisać wszystkich punktów na jedno kopyto.
„Bodom”, podobnie jak wymienione dzieła, jest też w zasadzie „meta horrorem”. Piszemy „w zasadzie” ponieważ wykorzystuje on gatunkowe chwyty nie po to, żeby z nich zadrwić lub polemizować, ale żeby wykorzystać je jako „zasłonę dymną”, odwrócić nimi uwagę i opowiedzieć zaskakującą historię.
Ogólna oś fabularna i wspomniane chwyty zapowiadają i obiecują slasher, a tak naprawdę „Bodom” jest krwawym „młodzieżowym” dramatem i „revenge movie” z czterema twistami!. Niektóre można oczywiście odgadnąć (ale inne naprawdę potrafią sprawić niespodziankę) a sama historia należy do tych banalnych, ale obraz jako całość, poprzez wykorzystanie konwencji w mocno niekonwencjonalny sposób, jest dziełem inteligentnym, błyskotliwym i (powtórzyć to należy jeszcze raz) zaskakującym.
Według nas „Bodom” to może nawet 8/10 (a na pewno bardzo mocne 7/10).
GORO M/GORO A