Nie wiem nawet jak zacząć tę recenzję. Może wystarczy powiedzieć, że było źle, że fabuła jest tu szczątkowa, a autorom tego dzieła przeciętnie wyszedł jedynie plakat? Ale co tam, żebyście nie psioczyli, że odwalam manianę, postaram się pokrótce przedstawić wam, z czym miałem do czynienia.
Pewien facet, popijając drinki w knajpie wpada na pomysł, by nakręcić film o zombie. By ogarnąć temat potrzebuje kamerzysty, więc czym prędzej dzwoni do znajomego, którego nie widział od kilkunastu lat.
Ten obiecuje wpaść i obgadać temat, ale koniec końców daje sobie siana, a pomysłodawca przedsięwzięcia po wypiciu kilku głębszych i dostaniu łomotu od spotkanej przy ladzie panienki idzie na imprezę, gdzie kończy się jego historia z reżyserią. Dzieje się tak dlatego, że najzwyczajniej w świecie pomysł upada i chłopaki nie zamierzają do niego wracać.
Jeśli nie pogubiliście się jeszcze w zawiłościach fabuły, to pozwólcie że dodam, iż w międzyczasie na żer wychodzą nieumarli, by pożerać co tylko wpadnie w ich plugawe łapska. Jeśli zastanawiacie się, co było powodem masowego wymarszu z grobów, to możecie dać sobie spokój z kombinowaniem, bo nie jest to wyjaśnione.
Całość jest niesamowicie chaotyczna, nieśmieszna i tworzona bez polotu, tak więc z ręką na sercu mogę odradzić wam seans. W zamian, proponuję opalić sobie „O dwóch takich, co ukradli księżyc” i zachwycać się kreacjami stworzonymi przez braci Kaczyńskich albo pójść na łatwiznę i nawalić się do nieprzytomności.
Tak czy inaczej, szkoda waszego czasu.