WILLOW CREEK
Co robi parka, która wyposażona w kamerkę jedzie w dzikie i pizgające grozą tereny? Każdy z was z miejsca strzeliłby, że zamierzają intensywnie czochrać się po strefach intymnych pod kupą liści… i macie w tym trochę racji.
Jednak ten związek nie jest taki jak inne. Facet ma kompletnego fioła na punkcie legendy Wielkiej Stopy i zamierza wyruszyć w odległe i niedostępne miejsce, gdzie kiedyś ponoć uwieczniono na kamerze tego tajemniczego stwora.
Męsko-damski duet nie zamierza ocierać się o drzewa w celu uzyskania podniety, skupiając swe zmysły na chłonięciu klimatu, wsłuchiwaniu się w szelest drzew i braniu nóg z pas bijąc rekordy prędkości na dystansie stu metrów.
Jak zawsze będę z wami szczery, przez pierwsze 45 minut chuja się działo. Parka jeździła po miasteczku, które kosi grubą mamonę pozyskiwaną z turystów zafascynowanych legendą i miała ostrą nawijkę z miejscowymi.
We wspomnianym miejscu znajduje się bar, sklep z pamiątkami, smażalnia ryb, punkt obsługi bezdomnych oraz burdel. Wszystko sygnowane nazwą słynnej maszkary.
Oprócz niezłej, piętnastominutowej sekwencji straszenia w namiocie nie dzieje się tu za wiele. Nic nie jest wytłumaczone, więc dzieło to jest skierowane dla osób, które nie lubią prostych rozwiązań, a wolą dopowiedzieć sobie to, co zapodaje im wybujała wyobraźnia.
Ja jednak spodziewałem się czegoś więcej. Juchy tu brak, napięcie w większej części filmu leży i kwiczy, a finałowe sceny zrobione są na odpierdol.
Nie jest źle, ale autorzy mogli dać z siebie kapkę więcej.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: