„Trupia farma”, to czadowy sposób na to, by bawić, uczyć i wychowywać młodych ludzi, o nieco pokrętnych, żeby nie powiedzieć psychotycznych umysłach. Tutaj można do woli taplać się się w błotku, przyglądając się procesowi gnilnemu i latać w białych kitlach oraz pinglach, które są nieodłącznym elementem pracy naukowca.
Jeśli ma się dodatkowo trochę szczęścia, może okazać się, że emocje towarzyszące badaniom będą zwykłą fraszką, w porównaniu z tym, co czeka za ogrodzeniem.
Wspomniani wcześniej naukowcy mają nielichy orzech do zgryzienia, ponieważ przez głupotę jednego z nich okoliczne trupy powstały z martwych i wesoło rozpierzchły się po okolicy, siejąc śmierć i zniszczenie.
Infekując swoje ofiary, rozmiary hordy zaczęły się rozrastać, a co za tym idzie, na placu boju zostało coraz to mniej osób, zdolnych przeciwstawić się pandemii zombie.
Jest jednak ratunek dla naszego świata! Zakochana w swym plecionym warkoczu pani doktor wpada w oko bestii, która dotychczas kryła się w lasach i wyściubiała z niej pomarszczony nochal tylko w ostateczności.
Wkrótce „wielka” stopa (ma może z metr dziewięćdziesiąt) obejmuje nieformalne przywództwo nad ocalałymi i razem wyruszają na świętą krucjatę, której wynik może być tylko jeden… ale tego wam nie zdradzę.
W każdym razie wymęczyłem się na tym okrutnie. Pojedynki z zombiakami są nudne, sceny w których pojawia się włochaty małpiszon ssą niemiłosiernie, a jedyną fajną rzeczą jest plakat. Nie ma powodu, żebyście tracili czas, skoro ja zrobiłem to za was, a jeśli macie wątpliwości, spójrzcie na werdykt.