Może i przesiedziałem ostatnie kilka lat w jaskini, ale od kiedy to agresywny death metal ma się ładnie komponować z malowniczą sceną na plaży, w której grupka przyjaciół wylewnie wita się, obściskując się nawzajem kończynami?
Zresztą nieważne, nie znam się na takich niuansach. Ważny jest natomiast fakt, że sporej wielkości frachtowiec, które wiele lat temu zaginął w okolicach Trójkąta Bermudzkiego, w końcu zawitał do wybrzeży jednego z nadmorskich miasteczek.
Nikogo jednak nie było na pokładzie, ponieważ wszyscy, którzy niegdyś popijali drinki podczas rejsu, teraz wolno szurają buciorami po dnie, w kierunku suchego lądu. Oprócz żywego mięsa i parujących flaków, zombiaki pragną także poczuć wiatr we włosach, promienie słońca oraz sławę i splendor!
Po wytarganiu się na brzeg wpadają w ludobójczy szał, ale również zakładają polowe restauracje, grają koncerty, by umilić kompanom wyżerkę, organizują wieczory z muzyką Country i puszczają w eter ZTV, pierwszą, międzynarodową telewizję dla ożywionych trupów.
Jednak to nie oni są głównymi bohaterami tego dramatu, lecz ekipa metalowców, która baluje w pobliskiej knajpie, której właściciel, ze względu na rozwód będzie musiał zwinąć interes. Jako, że on sam jest również zatwardziałym fanem ciężkich brzmień, dwa pokolenia łączą siły by raz na zawsze pozbyć się chodzącej zarazy.
Gdybym miał przy sobie jakiś kolorowy licznik, na którym mógłbym pokazać wam poziom głupoty tego filmu, z pewnością oscylowałby on wokół górnej granicy, bo autorzy tej produkcji musieli ostro chlać, by powymyślać co poniektóre rzeczy.
Całokształt jest przyjemny w odbiorze, metalowa muzyka to nie jakiś pizdowaty Core, ale cięższe i ciekawsze rzeczy, a humor, choć specyficzny dobrze komponuje się z krwawą, niepoważną jatką. Jest tu trochę „zapchajdziur” i scen, które powinny zostać wycięte w postprodukcji, ale co tam, jest nieźle i to się liczy.