Jak już poinformowałem na fanpegu Dobry Horror, jak tylko dowiedziałem się o istnieniu tego filmu, obejrzeniu trailera i przeczytaniu miażdżących recenzji prasy fachowej (wy już dobrze wiecie, co ja o nich myślę!) musiałem czym prędzej się z nim zapoznać.
Widzicie, z filmami złymi jest jak ze smokingami. Są filmy złe i są filmy złe. Ten (in my very humble opinion) na szczęście należy do tych drugich. Te pierwsze to przede wszystkim takie, które nie wiedzą, że są kinem klasy B, udają, że nie są kinem klasy B, na siłę starają się nie być kinem klasy B albo po prostu nie mają żadnej refleksji na ten temat, ale pracowała przy nich banda partaczy, która sprawia, że siłą rzeczy muszą wylądować w szufladzie z tą etykietką. Te drugie to te, które zostały nakręcone po to, żeby dostarczyć nam bezpretensjonalnej, oraz nie bójmy się tego powiedzieć skoro twórcy nie boją się tego powiedzieć- lekko odmóżdżającej rozrywki (kazus krwawych Walentynek 3d), takie które postmodernistycznie i (post)ironicznie dyskontują stylistykę tego rodzaju kina lub udają, że nie są kinem klasy B, ale na zasadzie trollerki.
Ja osobiście bardzo lubię właśnie ten drugi rodzaj. Oczywiście nawet jeśli jest on zrobiony celowo z inteligentnym wykorzystaniem (głębokich jak Rów Mariański) reguł gatunku (w stylu Maczety wyskakującego przez okno na jelicie) to i tak często przez prasę fachową (wy już dobrze wiecie, co ja o nich myślę!) stawiany jest zarzut, że jest to blaga mająca na celu odnalezienie „podkładki” uzasadniającej danie przez twórcę upustu własnym fetyszom lub całość nie ma nic z zabawy konwencją a ma charakter pustej zgrywy. Ponieważ znacie już z innych recenzji nasze podejście do uzasadnionych, sensownych i przemyślanych wniosków doktorów kulturoznawstwa, wiecie, że musimy się trochę nie zgodzić. Ale nie wdając się już w ten odwieczny spór o przewadze Felliniego nad Pacific Rim albo odwrotnie napiszemy tylko, że taka szkoła kręcenia filmów dużo bardziej uchodzi w zasadzie w trzech typach filmów:
1. kręconych przez tych samych twórców, wobec których można wymierzyć ostrze zarzutu kręcenia wcześniej nieświadomej szmiry, czyli autoparodystycznych, najlepiej stworzonych dodatkowo przez te osoby, które stały się ikoną lub stworzyły w znacznej części dany parodiowany gatunek, co od razu gwarantuje nam pełną znajomość jego reguł, np. kolejne części Niezniszczalnych (czuję, że będę się dobrze bawił nawet na Niezniszczalnych tysiąc pięćset sto dziewięćset) oraz nowy, rewelacyjny (zobaczcie koniecznie!) serial Jan Claude van Johnson;
2.horrorach i (jeszcze raz przywołam Krwawe Walentynki 3d) i kinie akcji;
3.filmach z Dannym Trejo (czyt: Treho):P
W Śmierci w Tombstone mamy te dwa ostatnie elementy :(no nie w pełnym znaczeniu ale jednak) horror i trochę kino akcji, no i Danny’ego Trejo.
No właśnie- Danny Trejo. Jak ja lubię tego gościa! Wydaje się, że jest to jeden z najszczerszych aktorów Hollywood, zaraz obok Jackiego Chana. W fabryce snów nie jest to tak znowu często spotykane, że przytoczę choćby najbardziej znane (nie zajmując stanowiska czy się z nimi zgadzam czy nie) zarzuty: a to, że Jan Claude van Damme swoje do dziś najlepsze w historii kina kopniaki zawdzięcza nie umiejętności sztuk walki a backgroundowi baletowemu, a że Bruce Lee nie był fighterem, a wyłącznie aktorem a jego historie o trenowaniu z Ip Manem (lub jego uczniami, już nie pamiętam) oraz walkach na ulicach są wyssane z palca, a że jeszcze bardziej wyssane z palca są prawie wszystkie historie (podobno) największego mitomana i konfabulatora oraz (to już raczej pewne) buca bez formy, Stevena Segala, a że niewinny, dziecinny Kevin jest hardcorowym kokainistą, nie wspominając już o znanym m. in. z ról komediowych Gerardzie Depardieu łaszącym się do polityków kompletnie nieznanych z poczucia humoru, albo o pewnym znanym polskim oscarowym reżyserze (hint: nie chodzi o oscara za całokształt), którego filmy wskazują na dużą dozę wrażliwości i inteligencji emocjonalnej, a prywatnie to wiadomo co.
Dany Trejo zaś nie udaje, że nadaje się do innych ról niż facetów, których nie chciałbyś spotkać w ciemnym zaułku. I o ile można powiedzieć, że część tego zawdzięcza swojej potencjalnie niemal okładkowej urodzie (potencjalnie- jeśli Dobry Horror wychodziłby na papierze) to nadaje się również do ról twardzieli, których nikt nie chciałby spotkać nie tylko w ciemnej uliczce, ale w ogól nigdzie, także ze względu na swoją historię życiową. Gwoli przypomnienia- latał w Meksyku z koksem dla kolumbijskich karteli, za co dostał kilkanaście lat w Saint Quentin, gdzie również nie pierdzielił się w tańcu, ale został niepokonanym przez cały okres pobytu mistrzem więźniów w walce na gołe pięści. Choćby zatem obsadzili go w roli najbardziej niewyobrażalnego zabijaki, raczej wypadnie w tej roli naturalnie, choć naturalnie aktor z niego żaden (ale podobno jego umiejętności bokserskie są zaskakująco wysokie, niemal profesjonalne).
Jak to wszystko przekłada się na jakość filmu, o którym piszę? Otóż wszystko wskazuje, że jest to jakość odpowiednio niska i odpowiednio świadoma. Przemawia za tym sam gatunek, dobór aktorów oraz oczywiście scenariusz, który sprowadza się do tego, podobnie jak w „Maczecie”, że bardzo zły bohater zostaje wystawiony przez swoich jeszcze bardziej złych kolegów, co zmusza go potem do powrotu i zrobienia im tego, co Marcellus Wallace Zedowi. Dodatkowo to jeszcze wraca z zaświatów, gdzie składa samemu Lucyferowi granemu przez (hahaha-jako psychofan Harry Angel, nie mogłem nie docenić żartu, już wiem, gdzie zjechał Harry widną w ostatniej scenie!) Mickeya Rourke’a propozycję w stylu Bogusia Lindy. Lou daje mu na jej spełnienie, aż (!) 24 godziny, zatem już wiemy w jakim tempie będzie rozwijać się akcja i czy będziemy zmuszeni oglądać zbędne zapychacze.
Są jeszcze inne elementy wzmacniające moją pewność, że jest to raczej film dobrze zły, niż źle zły (odmiennie niż choćby Spawn, który trochę poległ na nieumiejętnym igraniem z ogniem tej konwencji). Pierwszą wskazówką jest sam, jak zwykle fenomenalnie przetłumaczony, tytuł (prawidłowo powinno być: Martwy (lub Martwi) w Tombstone (no czego się można spodziewać po filmie o takim tytule- przecież nie filmu o facecie w łódce). Po drugie, pięknie film ustawia już pierwsza scena, gdzie główny zły mając wygłosić ostatnie słowo przed powieszeniem, z szubienicy obiecuje licznie zgromadzonym przedstawicielom prawa i porządku, że, a jakże, zabije ich wszystkich, a potem jeszcze wszystkich na literę N, po czym w świetle sporych wybuchów i w rytm rewelacyjnej piosenki Black Rebel Motorcycle Club, wpada nasz bohater z całą bandą przedstawianą w trakcie całej rozpętanej przez nich akcji w formie listów gończych (klasyczne Wanted Dead or Alive) opisujących ich dokonania (morderstwa, napady na bank, podpalenia).
Dalej pretekstowy scenariusz rozwija się według reguł gatunku, trup ściele się często i gęsto, w towarzystwie czerstwych tekstów („-Kim jesteś do diabła?-Zgadłeś”, „Przecież cię zabiliśmy? -Pomyłka, tak się zabija!”, „-Po co ci sześć sosnowych trumien, jesteś grabarzem?-Coś w tym stylu” oraz mój ulubiony „-Nie musimy walczyć, złota wystarczy dla wszystkich, -Wolę ołów, pokaż się to wypłacę ci twoje udziały”, a także jeden genialny tekst o ironii, którego nie zdradzę!), aktorstwa na granicy autoparodii (u Danny’ego wymaga to przecież sporej finezji!) i komiksowych (w znaczeniu niedyskretnych, plastikowych i przesadzonych, a więc w potocznej ocenie- nieudanych) efektów (montaż, slow-mo etc, pościgi, wybuchy) i scen strzelanin.
Te dwa ostatnie aspekty zasługują na odrębne omówienie. Strzelaniny są tak efekciarskie, że momentami, aż zęby bolą. Mamy tu spotęgowaną stylistykę końcowego showdownu z Django, gdzie strzelec pewną ręką, bez drgnięcia, wykonuje strzał posyłający ofiarę na odległość jakby dostała z armaty i oczywiście to też reżyser bierze w „B-klasowy nawias” przykładowo pointując to w ten sposób, że w pewnym momencie nasz protagonista faktycznie zmienia swój rewolwer (z trzema lufami!) na armatę. Nie wiem jak wy, ja kocham takie dowcipy. A co do efektów, to są one tak „komiksowe” (właśnie w- teoretycznie- negatywnym znaczeniu tego słowa), że wiele recenzji wskazuje, że dość duży budżet filmu został zmarnowany, bo wcale go, przez ową komiksowość, nie widać na ekranie. Jako specjalista od takie stylistyki powiem- not. Nie będę szerzej rozwijał tej myśli, tylko powiem, że moje oko oczywiście dostrzega (i docenia!) zamiar takiego zabiegu. Podsumuję to parafrazą z mojej nieodżałowanej nauczycielki od polskiego z podstawówki, będącej jednocześnie reżyserką teatrzyku szkolnego, która w czasie jednego z przeglądów szkolnych form teatralnych, na którym występowaliśmy z autorską sztuką, na uwagę kogoś z jury, jakiegoś profesora teatru stosowanego (nie wiem czemu, ale przy tego typu tytułach zawsze mam skojarzenie typu Sambo bojowe i przed oczami staje mi Fiodor Emalienko:P), że w scenie musicalowej było bardzo źle, odpowiedziała: Czy pan wie ile ja się napracowałam, żeby oni tak ładnie fałszowali!!!?
Podsumowując: durny scenariusz, fatalne teksty, przerysowane aktorstwo, plastikowa realizacja? Być może. Kupa świetnej zabawy? Raczej na pewno. Oczywiście jeśli nie jesteś uprzedzony do tego typu gniotów na wesoło. Ale jeśli jesteś czytelnikiem naszego bloga, to mogę strzelać celnie niczym Danny Trejo w omawianym filmie, że raczej nie. Oczywiście chwilami produkcja robi się powtarzalna (siłą rzeczy przez to czasem nudna), ale, że film traf poniżej 100 minut da się to przeżyć zwłaszcza, że akcja w zasadzie cały czas pędzi do przodu. Oczywiście nadal jest to sztampa i nie chodzi tu też o nic poza lataniem w tę i w powrotem w celu wystrzelania dużej ilości ołowiu w kogo popadnie, ale na szczęście Dead in Tombstone nic więcej nam nie obiecuje i na nic więcej nie radzę się nastawiać. Dodatkowo oczywiście nie jest to horror, a raczej western akcji z motywami zaczerpniętymi z kina grozy.
W sumie mógłbym się nie rozpisywać i napisać najkrótszą opinię świata w stylu: produkcja DVD, w której Danny Trejo, tym razem dla odmiany przebrany za kowboja, przerabia na mielone kolejne zastępy swoich wrogów, 6/10 dla koneserów.
P.S. Od razu uprzedzam atak, że dlaczego podobny styl realizacji i opowiadania oceniłem we wcześniejszej recenzji jako gwóźdź do trumny (hehe) Spawna- otóż wydaje się, że tam twórcy spalili o jeden most za daleko, głównie chodziło o aktorstwo Michalea Jai White oraz o próbę, nie wiadomo po co, przemycenia ciut poważniejszych aspektów, a także oczywiście o całkowite położenie konfliktu (także dziejącego wewnątrz bohatera) niebo-piekło. I przede wszystkim brak Danneygo Trejo. Tu go mamy i oferuje on swoim przeciwnikom wyłącznie piekło, co widzowi powinno się oglądać odpowiednio przyjemnie, gdyż wiadomo, że nie chodzi tu o jakieś treści czy klimat, ale o wrażenie- „Maczeta na dzikim zachodzie! F**k yeah!”
http://horroryonline.pl/film/smierc-w-tombstone-dead-in-tombstone-2013/1183