Bywają sytuacje, gdy znane nazwiska w obsadzie nie są w stanie pomóc w przełknięciu wątpliwej jakości dzieła, a każda minuta spędzona na „delektowaniu” się filmem przypomina wciskanie twarzy w durszlak po brzegi wypełniony tłuczonym szkłem.
Pewien młodzian po latach wraca w rodzinne strony, uprzednio kształcąc się na studiach i gubiąc masę kilogramów. Zachowuje się i wygląda jak ostatnia pizda, a jedyną jego cechą specjalną jest możliwość widzenia duchów. Gdy na podwórku jego ojca zostaje odkopany grób małej dziewczynki coś zaczyna nawiedzać okolicę, a główny bohater wspierany przez czarnowłosą barmankę ma za zadanie uporać się z mrocznymi istotami.
Richard Bates Jr. odpowiedzialny za świetną „Chirurgiczną prezyzje” tym razem prezentuje nam opowieść tak bzdurną i idiotyczną, że miałem wrażenie że za sterami tej produkcji siadł podrostek, który ledwo zaczął się golić. Co to do cholery jest?!
Kumpel prowadzący „His name is death” opisywał ten film jako bardzo zacny, w którym co chwila chrumka się wesoło z rozbawienia naprawdę fajnie bawiąc się przy tym pseudohorrorku. Niestety, wymęczyłem się przy tym cholernie i po seansie byłem naprawdę wkurzony.
Co z tego, że Ray Wise fajnie poradził sobie z rolą, a przez chwilę pojawia się tu nawet Jeffrey Combs, skoro cała reszta leży i kwiczy. Fabuła jest gówniana, humor jest co najwyżej na poziomie gimbazy, a jedna z najgorszych aktorek w historii kina (Kat Dennings znana z serialu „Dwie spłukane dziewczyny”) robi to co zawsze, czyli pałęta się tu i tam z kołkiem w dupie.
To jest jakaś tragedia. Nie wiem co ludzie w tym widzą, ale dla mnie był to festiwal żenady, który sprawił że jeszcze raz zastanowie się, mi, podejdę do jakiegokolwiek filmu tego reżysera.