Po przygodzie ze Stranger Thngs i porzuceniu (chyba już na dobre) American Horror Story postanowiłem dokończyć (już na pewno na dobre bo ostatni sezon jest ostatni) inny głośny serial grozy, czyli Penny Dreadful (tytuł niesamowicie pomysłowo i trafnie przetłumaczony na Dom Grozy). Serial ten, na gorąco, stosownie do emocji bezpośrednio po finale, okazał się bardzo trudny do oceny. Postanowiłem więc z recenzją trochę odczekać i przemyśleć parę spraw. Niewiele to pomogło i nadal jest mi bardzo trudno przedstawić ocenę w miarę klarownie oddającą to, co chcę napisać. Pewnie dlatego, że może sam do końca nie wiem co chcę napisać. Ale po kolei.
Przedstawienie walorów Penny Dredful podobnie jak Stranger Things należy zacząć od stwierdzenia, że serial ten w bardzo dużym stopniu, nawet chyba jeszcze większym niż Stranger Things, buduje swoją jakość na określonym klimacie i nastroju. Tam mieliśmy motywy ejtisowe. Tu zaś mamy klasyczną powieść gotycką. Jest ona z jednej strony klasyczna aż do bólu, ale z drugiej potraktowana z ogromnym wręcz pietyzmem, zaangażowaniem, dbałością o szczegóły i widocznym, wręcz nabożnym, uwielbieniem dla materiału wyjściowego (z drobnym niuansikiem, o którym zaraz). Ma to dla odbiorcy oczywiście określone konsekwencje.
Po pierwsze, w zasadzie tonacja całej opowieści, jest wyjątkowo poważna. Zwłaszcza od drugiego sezonu. Jeśli nie lubicie klimatu gdzie wszystko jest na serio i oczekujecie chociaż okazjonalnego śmieszkowania, czy dystansu i ujmowania w nawias to raczej trzymajcie się od tego serialu z daleka. Gotycka opowieść jest gotycka. Przypomina w tym charakterze np. Draculę Coppoli, więc musicie się przygotować na ten ciężar gatunkowy. mistyczno-wiktoriański. Jedynym takim nowoczesnym aspektem jest, również wynikające z miłości do klasyki gatunku, wymieszanie postaci z wielu dzieł literackich i kazanie im a to działać wspólnie, a to stawać naprzeciw. Mamy więc Victora Frankensteina, jego potwora (a nawet kilka), Doriana Greya, Doktora Jekyla, Draculę. Ramfielda, Wilkołaki. Minę Murray, jej ojca i jeszcze parę (a nawet masę) postaci wzorowanych na ikonach nurtu. Przećwiczyliśmy to już w Lidze Niezwykłych Dżentelmenów (komiksie, o filmie może nie mówmy). Ten jedyny (obok standardowego, stanowiącego, jego rozwinięcie, tropienia odwołań, które nie jest tu tak istotne jak w Stranger Things) postmodernistyczny zabieg (no, nie oryginalny, ale kto czytał Ligę Niezwykłych Dżentelmenów?) pozwala wielbicielom klasyki cieszyć się najważniejszymi motywami w jednym miejscu i czasie, bo większość bohaterów dostaje wyraźny rys swojego materiału źródłowego.
Przyjmijmy zatem, że rozmawiamy z punktu widzenia odbiorcy, który uważa, że prawdziwie klasyczne motywy (w tym grozy) są ponadczasowe, nie starzeją się i z chęcią obejrzy je jeszcze raz opowiedziane może tylko trochę pod innym kątem. Z recenzenckiej uczciwości dodać trzeba, że nie tylko ogólne motywy jako takie są tradycyjne, taki charakter ma też sama oś akcji zasadzają się na tym, że wiadomo kto poszukuje wiadomo kogo, i znów pewna nowość wynika tylko z tego, że na tej drodze postawiono naszą grupkę zebranych w drużynę (choć w sumie tak nie do końca) bohaterów i kilku drobnych szczegółów, które jednak nie rzutują na ogólny kierunek i charakter opowiadanej historii.
Ten stricte gotycki (jeszcze raz przywołam Draculę Coppoli aby oszczędzić sobie rozwlekłego opisywania „za” i „przeciw” w zakresie tonacji opowieści, bo każdy już będzie wiedział czy lubi czy nie) punkt wyjścia rozwija się w fabułę, która chyba z całej produkcji budzi najwięcej kontrowersji.
Pierwszy sezon przedstawiający zebranie się naszej drużyny i coś na kształt „questa” o uratowanie Miny Murray, z jednoczesnym zasugerowaniem ukrytych, starożytnych, ogromnych sił z gatunku tych zapowiadających koniec świata i czasy ostateczne, sugerował wytyczenie kierunku serialu jako zorientowanego na stopniowe zagęszczanie i wzmaganie akcji i intrygi zacieśniającej wiele mistycznych wątków na epickiej konkluzji.
W drugim sezonie twórcy postanowili stanąć już trochę w rozkroku i dali nam z jednej strony dalsze rozwijanie atmosfery oczekiwania na to, co ma nastąpić, z drugiej zaczęto coraz mocniej eksploatować kameralne dramaty i historie poszczególnych bohaterów, odsłanianie ich przeszłości, w tym w retrospekcjach, długie, ukazujące charaktery lub chemię między postaciami, dialogi. Nie chcę mówić, że jedno albo drugie jest złe, tylko oba razem trochę wprowadzają zamieszanie
, bo widz nie wie czego się spodziewać i czego oczekuje. I gdyby w końcu reżyser dał przewagę jednej z tych ścieżek czułbym się mniej zdezorientowany, jednakże tym torem akcja jest już toczona do samego finału, co na koniec wprowadza trochę zamęt odnośnie tego, co tak naprawdę oglądałem. Dlatego też wcześniej napisałem, że nasza drużyna jest drużyną tak „nie do końca”, bo od pewnego momentu dostajemy opowieści o osobnych historiach poszczególnych bohaterów, przy czym odnośnie niektórych postaci jest w nich więcej akcji, a w innych samych emocji. Koniec końców zakończenie całego serialu może dla jednych być satysfakcjonujące jako spointowanie ich poszczególnych losów, w lekko metaforycznym ujęciu, a dla innych pozostawić spory niedosyt, jako zbyt pospieszne zakończeni dotąd dobrze rozwijającej się historii. Nie podejmuje się tego oceniać tylko pozostawię do samego zadecydowania przez każdego z widzów. Jeśli ktoś będzie sarkał oczekując oceny żeby podjąć decyzję czy oglądać. to ja odpowiem, że będę cały sercem zachęcał żeby obejrzeć (zatem będzie szansa wyrobić sobie samemu zdanie na opisywany problem). a to z następujących powodów.
Po pierwsze, jak napisałem, dostajemy bardzo wiele historii różnych bohaterów, wszystkie są (prawie) równoprawne i (dość) pogłębione. Zatem dla każdego coś miłego. A na to, że każdy fan klasycznej grozy znajdzie tu coś dla siebie, wskazuje choćby fakt, że opinie na temat bohaterów i ich opisywanych historii są całkiem podzielone. Jedni piszą np. że Dorian jest fenomenalny, a Vannesa nudzi, a niektórzy zupełnie odwrotnie. Ja np. należę do tych drugich i wątek Doriana (jak i sam aktor) wydawał mi się trochę nijaki natomiast podobał mi się wątek Vannesy Ives, a także Ethana Chandlera (o którym inni z kolei piszą, że nietrafiony czy nudny). Wśród mnogości wątków na pewno wybierzecie taki, co trafi w wasze gusta i wtedy wystarczy się na nim skupić (zwłaszcza, że niektóre są bardzo wzruszające)
Po drugie, te wątki i charaktery są, jak też już wspomniałem, jak na serial, pogłębione i dość rozbudowane, bywają bardzo inteligentne i bardzo emocjonalne. To zaś z kolei owocuje ciekawymi relacjami między bohaterami i w dużej mierze bardzo dobrymi dialogami.
Po trzecie aktorstwo. Mało, który serial może pochwalić się tak świetną ekipą. Timothy Dalton to oczywiście bardzo doświadczona, niemal ikona kina. Josh Hartnet zapowiadał się przez pewien czas na główną, wieloletnią gwiazdę Hollywood, i choć gwiazda ta trochę przedwcześnie zgasła to chyba jedynie przez brak szczęścia, ja uważam go za bardzo dobrego i niedocenianego aktora. I w końcu Eva Green, obecnie bardzo gorące nazwisko, i choć jeszcze trochę poszukuje swojego stylu, to prezentuje już przecież niemałą klasę. Reszta obsady, nawet w mniejszych rolach, im nie ustępuje. Niektórzy sarkają trochę na patetyczny i lekko przerysowany ton niektórych ról, ale pamiętajmy, że mówimy tu o klasycznej powieści gotyckiej (patrz początek recenzji).
I last but not least- jest to jeden z najlepiej technicznie zrealizowanych seriali, kto wie czy nawet nie lepiej niż Gra o tron (z poprawką na aspekty wynikającej z samej historii, tam smoki i bitwy, tu w dużej mierze kameralny dramat grozy). Wszystko tu, od plenerów Ameryki, po uliczki Londynu, zdjęcia, makijaże, fryzury, wnętrza tawern, sal balowych, stroje, rekwizyty, maszyny Victora, architekturę, sceny walk, ścieżkę dźwiękową, muzykę (naszego rodaka!) wszystko, no po prostu wszystko, jest prze-genialnie przepiękne, zrealizowane z ogromnym stylem i smakiem. To się ogląda!
Errata i P.S. Dobra ochłonąłem trochę po ochłonięciu co znaczy, że się znowu podpaliłem (dwa minusy dają plusa) i posypuję trochę głowę popiołem, ze względu na to, że po tym serialu obiecywałem sobie BARDZO dużo i na to się zanosiło, lekko zawiedzione nadzieje sprawiły, że do głosu doszedł mój wewnętrzny krytyk i przeważył mojego wewnętrznego fana-geeka (wbrew mojej filozofii), tak naprawdę pali licho rwaną i zakręcającą narrację, kompletnie nie chodzi chyba o to w tym serialu. Jest on przede wszystkim 1) przepiękny 2) emocjonalnie w wielu miejscach chwytający za serce (Rory Kinnear!).
Soundtrack do tematu https://www.youtube.com/watch?v=yhp62HiSfws