Ciekaw jestem czy mieliście kiedyś tak potężne zatwardzenie, że oczy niemal wyskoczyły z czaszki? Nie? A może rodziliście kamienie nerkowe przy akompaniamencie migreny, spowodowanej potężnym kacem?
Mówię o tym dlatego, że zarówno druga, jak i trzecia część „Paranormal Activity” powodowały u mnie znacznie gorszy stan fizyczny oraz psychiczny, niż wspomniane przeze mnie, potworne dolegliwości, toteż niesamowicie ciężko było mi się przemóc, by podczas i tak trudnego dla mnie okresu, w którym rzucam palenie (trzymajcie kciuki) zapuścić sobie kolejną odsłonę.
Nietrudno się domyślić, że „czwórka” jest kontynuacją wątków, których byliśmy świadkami w poprzednich częściach, z tą jednak różnicą, że tym razem poznajemy perypetie innej, nieco mniej wkurzającej widza rodzinki.
Familia w składzie: matka, ojciec, córka, adoptowany syn i pies, mieszka sobie spokojnie w fajnej, zautomatyzowanej chałupie, w której zaczynają dziać się rzeczy niezwykłe! Normalnie aż cycki pieką od zatrzęsienia dziwnych i tajemniczych wydarzeń, które zaczynają się niedługo po tym, jak rodzinka bierze pod opiekę dziwacznego chłopca z sąsiedztwa.
Nie dość, że bachor jest wybitnie dziwny, to dodatkowo, im bardziej zakumplowuje się z dzieciakiem rodzinki, tym gorsze rzeczy zaczynają dziać się w domostwie, a mieszkańcy zbyt późno zdają sobie sprawę, że coś niezbyt miłego zamieszkało razem z nimi.
Nie będę was okłamywał, spodziewałem się niesamowitego natężenia klisz, ogranych schematów i wkurzających zagrywek żądnych mamony producentów i… nie pomyliłem się. Na szczęście jednak, czwarta część tego głupawego cyklu nie jest aż tak zła, jeśli nie patrzeć na to, że do zakumania końcówki potrzebna jest znajomość pierwszych trzech odsłon…. zgroza.
W każdym razie, radzę dać sobie spokój z całą serią, bo czeka was tylko rozczarowanie.