THE WINDMILL
–
MŁYN
„To nie piekło, to Holandia”… nie ma to jak zajebiste hasełko promujące film umieszczone na plakacie, prawda ludziska? Nim zaczniecie kminić o co tutaj chodzi, pozwólcie, że pokrótce przedstawię wam fabułę tego oscylującego wokół koncepcji slashera filmu.
Poszukiwana przez policję dziewczyna, artysta o aparycji Gary’ego Oldmana, psychicznie zachwiany wojskowy oraz kilka innych osób z sobie tylko znanych powodów ruszają na wycieczkę autokarem, dzięki której będą mogli zapoznać się z historią miejscowych młynów… fascynujące.
Samochód psuje się na środku drogi, a jest to taki wypizdów, że gdyby zamówić pizze z miasta, dotarłaby na miejsce pokryta pleśnią i capiąca jak mój kosz na bieliznę.
Już po chwili pierwsza osoba rozstaje się z życiem w bardzo brutalny sposób, zamordowana przez ogromnego, posługującego się kosą młynarza, który jak się później okazuje, zawarł pakt z diabłem i mielił kości zabitych przez siebie ludzi.
Nie jest to jednak jedyne zagrożenie czyhające na naszych bohaterów, ponieważ każdy z nich doświadcza dziwacznych wizji z przeszłości, które ujawniają grzechy, jakich się dopuścili.
Zabójca, wyglądający jak zmutowany gigant rozpruwa ofiary z nonszalancją, przywodzącą na myśl królową Elżbietę, efekty wybebeszania są fajnie zrobione, a czasami można nawet chrumknąć z rozbawienia, podziwiając pomysły scenarzystów.
Naprawdę spodziewałem się nielichej kupy, a wnet okazało się, że jedyne, czego zabrakło w tej produkcji, to puchaty króliczek, który nocą… dobra, pieprzę głupoty. Film jest dobry i nie mam się tu do czego przyczepić.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: