Nie da się ukryć, że ostatnio w kinie jest moda na remaki, reebooty czy ogólnie powrót „do starych” marek. Oczywiście można dyskutować czy to dobrze, czy nie dobrze (czy może lepiej choćby sadzić marchew), ale fakt pozostaje faktem. Faktem jest też, że czasem wychodzi z tego coś dobrego- na przykład w przypadku najnowszego Hellraisera, który choć genialny nie był, okazał się jednak czymś pozytywnym w porównaniu do ostatnich żenujących dzieł spod znaku tej kultowej skąd inąd marki.
Inną kultową marką, która doczekała się w roku 2023 powrotu i odświeżenia jest „Martwe Zło”.
Najnowsze dzieło z tej sagi pod tytułem „Martwe Zło Przebudzenie” to powrót do szyldu „Evil Dead” po ponad dziesięciu latach, kiedy to dostaliśmy coś na kształt remaku pierwszej części. Tamten film miał dość mieszane recenzje, gdyż w przeciwieństwie do większości filmów z serii był zrobiony całkiem na poważnie, a nie zapominajmy, że czarny humor to niejako znak rozpoznawczy „Martwego Zła”. Nam się jednak podobał, bo był naprawdę straszny, brutalny i klimatyczny, a nie zapomnijmy też o tym, że pierwszy Evil Dead też był całkiem na poważnie. Nie da się jednak ukryć, że część fanów serii pewnie oczekiwała troszkę czegoś innego. Poza tym pod względem fabuły i akcji była to niemalże kopia „jedynki” tyle, że bez Asha. A po co drugi raz powtarzać coś, co jest niemal doskonałe? Takie pytanie zadali sobie pewnie twórcy „Evil Dead Rise”, albowiem ich dzieło, choć pod wieloma względami będące ukłonem w stronę fanów, jest bez wątpienia też sporym odświeżeniem „evil deadowej” formuły.
Fabuła opowiada od dwóch siostrach, które od pewnego czasu nie utrzymują kontaktu. Jedna z nich jest „techniczną” na muzycznych trasach koncertowych zaś druga samotną matką wychowującą trójkę dzieci, mieszkającą w rozpadającym się budynku wielorodzinnym, który wkrótce ma być rozebrany. Gdy ta pierwsza dowiaduje się, że jest w ciąży przyjeżdża niespodziewanie do tej drugiej, by poszukać wsparcia emocjonalnego. Ma jednak pecha, bo starsza siostra zostaje opętana przez demona wezwanego za pomocą inkantacji z przypadkiem znalezionego w podziemiach budynku Neronomiconu. Zaczyna się walka o przetrwanie.
Jak widać ze skrótu fabuły, główny szkielet historii jest klasyczny dla marki Evil Dead, ale w szczegółach już w sporym stopniu odbiega od kanonu, według mnie z resztą są to zmiany na lepsze.
Po pierwsze- miejsce akcji. Archetypiczny domek w lesie został zamieniony na sporej wielkości sypiący się apartamentowiec. Budynek jest miejscówką bardo mroczną i klimatyczną, sfilmowany jest kapitalnie oraz daje możliwość wprowadzenia sporej ilości postaci (mieszkańców budynku), które jak można się spodziewać posłużą jako mięso armatnie do malowniczej, krwawej rozppie..chy. Poza tym bądźmy szczerzy… ile razy można osadzać akcję w domku w lesie, który jako miejsce akcji horroru nie tylko jest „dawno nieaktualny od wczoraj”, ale po horrorze „Domek w środku lasu” nie ma już absolutnie żadnego sensu.
Po drugie- zamiana paczki przyjaciół na bohaterów, których łączą więzy rodzinne. Przez ten zabieg cała historia nabiera ciężaru dramatycznego. Nie da się ukryć, że walka dzieci z opętaną przez nieśmiertelnego i niezniszczalnego demona matką, to coś co porusza i budzi grozę o wiele bardziej niż masakra garstki znajomych. Jest to zgodne z aktualnymi trendami w horrorze, gdzie często typowe straszenie pomieszane jest z elementami dramatu. Pierwsze 30 minut filmu (po prologu) to z resztą dość rozbudowane wprowadzenie bohaterów, pozwalające nakreślić relację między nimi, poznać ich i polubić. Tego w klasycznym „Martwym Źle” nie było.
Pragnę jednak uspokoić zagorzałych fanów serii- najnowsza jej odsłona to nadal w dużej mierze stare dobre „Evil Dead”. Widać to już w nie biorącym jeńców prologu, w którym twórcy nie bawiąc się w subtelności już po dwóch, trzech minutach raczą nas festiwalem przemocy z kreatywnymmi scenami jatki takimi jak skalpowanie czy masakrowanie twarzy śmigłami drona. Wstęp zwieńczony jest cudowną w swej kampowości sceną z krawwo czerwonym tytułem filmu wyłaniającym się z tafli jeziora.
Martwe Zło: Przebudzenie jest z resztą pełne ujęć malowniczych i pięknych wizualnie na swój pokręcony horrorowy i bluźnierczy sposób (np. scena kocem). Trzeba też dodać, że jak przystało na Martwe Zło, w scenach, gdy film na moment przestaje być orgią przerysowanej aż do porzygu (w pozytywnym znaczeniu HAAHAHA) przemocy, bywa pełen ciężkiej i mrocznej atmosfery. W pamięci utkwiła mi szczególnie scena w podziemnej komorze, gdzie znaleziona została księga zmarłych. Ekstra to było! Szkoda, że nie dostaliśmy trochę więcej takich momentów. Hardkorowych fanów horroru ucieszy też pewnie fakt, że film ochoczo cytuje klasyki kina grozy (np. Lśnienie) nie wyłączając obrazów z własnej serii. I robi to miejscami w zabawny, meta sposób (scena z dronem ).
Ukłonem w stronę fanów jest też fakt, że w Evil Dead: Rise jest obecna pewna dawka, czarnego jak smoła humoru ( np. spod znaku przemielania w rozdrabniarce do trawy) . Z jednej strony fajnie, bo jest to niejako znak rozpoznawczy cyklu o księdze umarłych, a z drugiej, muszę powiedzieć, że ów humor nie trzyma raczej poziomu klasycznych odsłon serii. Może to brak Asha, może fakt, że formuła ta jednak się trochę zestarzała, a może po prostu w założeniu komicznym scenom brak było jednak lekkości i bezpretensjonalności obecnych w pierwowzorach (scena z jeleniem). Pewnie wszystko po trochu. W każdym razie humor nie zawsze działa tak jakby pewnie mógł i spotkałem się również z głosami, że zrobienie Martwego Zła całkiem na poważnie w dzisiejszych czasach byłoby jednak lepszą opcją. I choć trudno mi sobie wyobrazić Martwe Zło bez szczypty czarnego humoru, to jakby się zastanowić, w wspomnianym twierdzeniu może być jednak trochę racji.
Koniec końców Martwe Zło: Przebudzenie to godny powrót do kultowej serii. Jest niewiarygodnie krwawy i brutalny, a jednocześnie przerażający, a momentami zabawny (oczywiście zabawny na swój pokręcony sposób). Jest też niesamowicie świetnie sfilmowany i pełen pomysłowych scen a wprowadzone zmiany do klasycznej formuły dają powiew świeżości a nawet niejako reanimują serię. Co prawda czarny humor nie zawsze działa, a dla młodszych widzów może być nawet czymś zupełnie obcym i niezrozumiałym, ale starych fanów pewnie ucieszy. Szkoda też, że w filmie nie ma Bruce’a Cambella, ale i bez niego Evil Dead: Rise to bardzo dobry horror. Naszym zdaniem zasługuje co najmniej na ósemeczkę a fani serii (to my, to my!~) spokojnie mogą dopisać jeszcze jeden punkt.
autor: GoroM