BLOOD MOON
–
KRWAWY KSIĘŻYC
Zawsze jarały mnie filmy, które łączyły ze sobą horror i klimat dzikiego zachodu. Czemu? A cholera to wie, ale jakoś te dwie rzeczy zawsze mi do siebie pasowały, a że ostatnio nadażyła się okazja, by przyjrzeć się takiej produkcji, postanowiłem zakupić alkoholowe wspomagacze i wygodnie rozpłaszczyć tyłek na kanapie.
Pewną posępną okolicę, w której roi się od szemranych typków nawiedziła bestia i to nie byle jaka. Najprawdziwszy wilkołak, które z niejednego człowieka wydzierał bebechy, stał się niekwestionowanym władcą tego terenu, a to nie koniec problemów miejscowych.
Grupka osobników różnej płci, która przyjechała tu dyliżansem, zostaje napadnięta przez bandytów i uwięziona przez nich w lokalnym saloonie, gdzie toczą boje słowne i próbują jakoś wykaraskać się z tej sytuacji.
Z kolei w innej części miasteczka, pewna indianka zostaje wynajęta, by razem ze stróżem prawa wytopić likantropa i utłuc go za pomocą miotacza płomieni… jaja sobie robię, chcą posłać mu srebrną kulkę między ślepia.
Choć klimat jest w tym filmie zacny, to potwór pojawia się dopiero pod koniec filmu i jest tak naprawdę miłym dodatkiem do westernowego dreszczowca. Choć horroru mogło być tu więcej, to nie jestem w żadnym stopniu rozczarowany tą produkcją, która nadaje się do oglądnięcia w pochmurne, deszczowe popołudnie.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: