LEPRECHAUN: ORIGINS
–
KARZEŁ: GENEZA
Pamiętacie złośliwego skrzata, który paradował w śmiesznym kubraczku i zabijał oponentów skacząc po nich na drążku pogo? No! Jeśli marzy wam się, że łakomiąc się na tę odsłonę przypomnicie sobie dziecięce czasy, gdy ze strachu pożeraliście poduszkę to spotka was „zonk” i to nielichy.
Łasy na złoto skrzacik zupełnie nie przypomina tego z klasycznego pierwowzoru. Nie chleje piwska, z gadką u niego nietęgo i na dodatek jedynym jego hobby (prócz gromadzenia złota oczywiście) jest pożeranie ludzi… eee… czy to faktycznie ten sam bohater?
Pozwólcie, że potraktuję te produkcje jakby było to coś świeżego i nie związanego z poprzednią serią, zgoda? No to jedziemy z tym koksem!
Grupka młodzieży, która zwiedza Irlandię dostaje czadową propozycje od pewnego tubylca. Mianowicie mogą obejrzeć tajemnicze menhiry, które przyprawią ich organy rozrodcze o skurcze…takie są zajebiste!
Nie wiedzą oni jednak, że tuż po zakwaterowaniu ich w tymczasowym domku zostaną zamknięci i wystawieni na pożarcie karłowi, którego miejscowi starają się udobruchać za zapieprzenie z jego jaskini drogocennych kruszców.
I to by było na tyle jeśli chodzi o fabułę. Nie prezentuje się to zjawiskowo, ale o dziwo całkiem przyjemnie się na tym siedziało. Rozumiem, że po tytule spodziewaliśmy się czegoś zupełnie innego, ale nie jest to takie złe, jak mogłoby się wydawać.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: