Neandertale, niezbyt wesoła przebieżka po lasach, zaginieni ludzie i spiseg przez duże G.
Tak w wielkim, wręcz umykającym oczom skrócie zrecenzowałbym film, przy którym co rusz ledwie co opierałem się zakusom Boga Morfeusza.
Gdy minęła połowa filmu, wiedziałem już, że muszę go oglądnąć jedynie po to, by podzielić się z wami moją opinią na jego temat.
Jednak radochy z oglądania miałem cholernie mało.
Grupka ludzi, którzy poznali się jakiś czas wcześniej podróżuje wspólnie samochodzikiem po drodze, pod którą rozpościera się „Wąwóz diabła”. Taki diaboliczny park narodowy.
Cudem przeżywając upstrzony efektami CGI upadek truchtają po lasach, uciekają przed tajemniczymi prześladowcami i konfrontują się z rwącą rzeką.
Finalnie zostają zaatakowani przez swoich praprzodków, o których wspomniałem w pierwszym zdaniu i po zawleczeniu ich do jaskiń przekonują się jakie zamiary mają wobec nich ludzie pierwotni.
Szybko okazuje się, że z powodu braku samic nie mają się jak rozmnażać, przez co jedynie kobiety są dla nich wartościowe, blaaa, blaaa, bla.
Uśmiechnąłem się jedynie podczas sceny, w której mogłem podziwiać kaleko wykonaną eksplozję chałupy. Reszta była mdła i że tak powiem, do chuja nie podobna.
Wynudziłem się jak diabli i ani na chwile nie dałem się porwać przez banalną i sklejoną na szybko fabułę. Nie polecam, chyba że macie chroniczne problemy ze snem.