Skompletowaliśmy i przeczytaliśmy wreszcie całą główną sagę Hellboy’a. Czas więc skrobnąć recenzję. Tylko coś czuję, że to nie będzie taka typowa recenzja a bardziej felietono bełkot o tym magnum opus Mike’a Mignoli. Jako, że jesteśmy jak wiadomo komisowymi freakami a do Hellboy’a (oraz rysunków twórcy tego bohatera) mamy stosunek… jaki mamy (okaże się jaki w toku tego bełktotofelietonu), to po prostu musimy napisać coś więcej i inaczej niż zwykło się to robić w przypadku standardowych recenzji.
O Hellboy’u słyszał zapewne praktycznie każdy. Może to wydawać się dziwne, gdyż jest to bohater, który w porównaniu z klasykami literatury obrazkowej (np Batmanem czy Supermanem) jest niemowlakiem lub wręcz noworodkiem. Mimo krótkiego stażu w popkulturze piekielny chłopiec doczekał się już trzech wysokobudżetowych filmów fabularnych, jednego animowanego oraz statusu bohatera kultowego. Zgodnie z „obietkywistyczną” sztuką pisania recenzji musimy zadać pytanie- czy zasłużenie ? (LOL)
Również próbując jak najdłużej wytrwać przy formie klasycznej recenzji (która bez cienia wątpliwości przerodzi się z czasem w bełkotofelieton) napiszemy pokrótce, o czym saga Hellboy opowiada.
Otóż historia zaczyna się pod koniec drugiej wojny światowej. Naziści, chcący odwrócić losy wojny i zapobiec swej nieuchronnej porażce, przy pomocy Rasputina (tego Rasputina) i za sprawą okultystycznego rytuału sprowadzają na ziemię syna jednego z lordów piekła. Synalek zostaje jednak odbity z rąk Niemiaszków przez Aliantów, przygarnięty przez nich i wychowany na agenta tajnego biura walczącego z nadprzyrodzonymi zagrożeniami. Tymczasem Rasputin podejmuje działania mające na celu pchnąć Hellboya, ku przeznaczeniu, którym to przeznaczeniem w mniemaniu rosyjskiego czarnoksiężnika jest zrobienie ludzkości przysłowiowej „jesieni z dupy średniowiecza” poprzez takie akcje jak otwieranie portali do domen piekielnych, sprowadzenie na ziemię wszelkiej maści demonicznego tałatajstwa i inne takie. Oczywiście to tylko punkt wyjściowy do epickiej historii, w trakcie której dopiero okaże się, co tak naprawdę jest przeznaczeniem piekielnego chłopca. Opisując fabułę należy dodać, że jej główny wątek przeplatany jest krótszymi historiami, w trakcie których Hellboy zmaga się z różnymi nadprzyrodzonymi zagrożeniami, duchami, demonami czy zjawami znanymi z legend, klechd i podań ludowych.
Powiem tak- niemal każdą historię, która zaczyna się od otwierania przez nazistów bram do piekła, w ciemno uznałbym za zaletę dzieła, z którym mam do czynienia. Ale powiedzieć, że opowieść o piekielnym chłopcu jest dobra z wyżej wymienionego powodu byłoby wielkim niedopowiedzeniem. Oczywiście sam główny wątek historii jest świetny, wciągający, zaskakujący rozwojem akcji i z epickim finałem, ale prawdziwą siłę opowieści stanowią wplecione w nią pojedyncze historie (często powiązane z głównym wątkiem), w których Hellboy walczy z wspomnianym wcześniej nadprzyrodzonym tałatajstwem. Skojarzenia z pierwszymi sezonami Supernatural jak najbardziej słuszne, ale powiem, że (nie ujmując niczego serialowi „Nie z tego świata”), komiks z czerwonym diabłem wypada w tym porównaniu lepiej. Obie serie bazują na zjawisku „potwora tygodnia”, ale historie z Hellboy’a są po prostu głębsze, mroczniejsze i ciekawsze. Mike Mignola odrobił pracę domową i powieści przez niego snute to nie tylko „historie luźno bazujące na…”, ale w zasadzie całe legendy wzięte z różnych zakątków świata (i z kultury społeczeństw w tych zakątkach żyjących) i wtłoczone w świat komiksu i jego fabułę, z wszelkimi niuansami, przekazami i metaforyką oraz wszelkimi kulturowymi naleciałościami. Uraczeni zostajemy motywami z klechd afrykańskich, japońskich, słowiańskich, anglosaskich, zmieszanymi z elementami mitologii w stylu Lovecrafta i chrześcijańską demonologią. No i są naziści. Nie zapominajmy o nazistach. Wszystko to jest spójne a efekt jest piorunujący! Każda niemal historia jest fantastyczna, niektóre z nich z resztą garnęły ważne komiksowe nagrody a wśród krytyków i czytelników zdania są podzielone, która z nich jest najlepsza. „Spętana trumna”, „Lichwiarz”, „Szkatułka pełna zła” a może coś jeszcze innego? W sumie nie ma to znaczenia, bowiem moim zdaniem owa rozbieżność zdań wynika z jednego prostego faktu. Otóż niemal każda „pojedyncza” historia w Hellboyu jest po prostu zaje…ta. Nie da się wybrać jednej najlepszej.
Z całym tym fabularnym eklektyzmem wiąże się według mnie jeszcze jedna zaleta, która chyba rzadko poruszana jest w recenzjach opus magnum Mignoli. Otóż motywy wykorzystywane w komiksie często zdają się znajome, można by rzec swojskie. Kościeje, jakieś rusałki i inne takie stwory, o których gdzieś tam się czytało dodają specyficznego klimatu lekturze. Tym bardziej, że jak się powiedziało, nie chodzi tylko o postacie a o całe historie, co czyni obcowanie z dziełem Mignoli jeszcze bardziej interesującym. Nie wspominając, że w przypadku legend, z którymi nie miało się wcześniej do czynienia, owo obcowanie ma w sumie nawet walor edukacyjny. W sumie, gdy porówna się komiks z adaptacjami, to można zauważyć, że filmy nie do końca zrozumiały istotę pierwowzoru pod względem rozłożenia akcentów. Filmy koncentrują się głównie na Hellboyu (choćby np poprzez rozwój wątków romantycznych) a uniwersum pełne demonów i legend potraktowane jest po łebkach, wykreowane jest na tyle tylko, by zapewnić jakąś tam oś fabularną. W historiach Mignoli natomiast Hellboy wrzucony jest do owego mrocznego i fantastycznego a przy tym cudownie odmalowanego i spójnego świata. Świata o którym gdzieś tam czytaliśmy w książkach, których już nie pamiętamy. Ten świat legend jest bohaterem na równi z piekielnym chłopcem.
Trzeba przy tym podkreślić raz jeszcze, że prócz mnóstwa motywów zaczerpniętych z literatury ludowej wszystkich narodów, dostajemy ubranego w długi płaszcz i dzierżącego wielką spluwę syna księcia piekieł, który pierze na kwaśne jabłko całe armie demonów i szkieletów i lovecraftowopodobnych demonów. Oraz okultystycznych nazistów. Mnóstwo okultystycznych nazistów. Ten cały miks motywów dodaje lekturze lekkości i czyni ją w pewien sposób „pulpową”. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że taki misz masz tylko w komiksie może sprawdzić się w pełni, i tylko w tym medium wypaść całkowicie wiarygodnie oraz pokazać wszystkie swoje zalety. Historia i świat Hellboy’a są więc „komiksowe” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Podsumowując aspekt fabularny powiem jeszcze tylko, że przeczytałem w życiu setki komiksów i prawie żaden nie wchodził mi tak gładko. Na szybko mogę wymienić tylko „Kanozdzieję”. Samo to stwierdzenie powinno dać pogląd na temat tego, czy czytanie Hellboya daje radochę.
Oczywiście aspekt fabularny to jedna strona medalu, drugą, co najmniej równie ważną jest warstwa graficzna. I tu pewnie można byłoby powiedzieć „Słowacki (Mignola) wielkim poetą (rysownikiem) był (jest), ale myślę, że jednak trzeba trochę rozwinąć temat. Uczynić to należy choćby dlatego, że styl Mignoli jest biegunowo odległy od tego, do czego przyzwyczaił mainstream z trykociarzami w roli głównej. Podejrzewam też, że mniej zaangażowanym czytelnikom, którzy amerykański komiks kojarzą z grafikami w stylu Jima Lee czy (o zgrozo) Roba Lefielda, może nie przypaść do gustu, wydać się zbyt uproszczonym a nawet niedbałym. Dlatego właśnie nad wielkością artyzmu ilustracyjnego Mike’a mam zamiar mocniej się pochylić.
Co w sumie chyba oczywiste, wszelkie zabiegi graficzne w Hellboyu są zamierzone, mocno przemyślane, słuszne jak najbardziej i świadczą o pełnej świadomości artystycznej ich twórcy. Że może też inaczej, bardziej realistycznie, zachowując przy tym swój własny niepowtarzalny styl, pokazał choćby (o czym z resztą pisałem) w przepięknie zilustrowanym albumie „Dracula”. W opowieści o piekielnym chłopcu Mignola zdaje się stosować do znanej w świecie artystycznym (ale też architektury) maksymy- „less is more”. W skrócie chodzi o to, by twórca potrafił pokazać swoje artystyczne idee i wizje, przy pomocy jak najmniejszej liczby środków wyrazu. Idealnie byłoby za pomocą jednego pociągnięcia pędzlem, ale ponieważ to niemożliwe trzeba pozbyć się wszelkich zbędnych ozdobników, tak by piękno twórczego zamysłu zalśniło pełnym blaskiem, bez zbędnego, zaciemniającego „pierdololo”. Czy takie podejście jest słusznym w przypadku opowieści o Hellboyu? Oczywiście. Dlaczego? Ze względu na wyobraźnię jej twórcy.
„Miałem ochotę rysować potwory”- powiedział Mignola zapytany o genezę powstania swojego opus magnum. I tak zrobił. Rysował potwory. Mnóstwo potworów, wszelkich kształtów, form i rozmiarów. I to właśnie dzięki syntetycznej kresce zastosowanej w komiksie owo bogactwo bestiariusza można podziwiać w całej okazałości, bez zakłócenia zbędnymi detalami. Możemy spokojnie podziwiać czystą maestrię budowania błyskotliwych form. Rusałki, demony, diabły, ryboludzie, smoki, ośmiornice, wiedźmy, chochliki jacyś mroczni rycerze z dymiącymi rurami na plecach i dziesiątki innych istot, które trudno sobie nawet wyobrazić, dopóki nie zobaczy się ich na własne oczy. Proces budowania owych form wspaniale widać w dołączonych do komiksów szkicownikach autora. Każdym tom liczy kilkanaście stron takich dodatków, które dobitnie pokazują, że gdy każda kreska jest na właściwym miejscu „less” jest faktycznie „more”. Oczywiście, żeby takie podejście zaskoczyło, trzeba być wybitnym artystą, pewnym każdej stawianej przez siebie kreski, artystą który niczego nie pozostawia przypadkowi. Takim artystą jest np Moebius, który opisywany „aproach” zastosował w genialnym i przepięknym komiksie „Parable” i takim artystą jest właśnie Mignola.
Oczywiście owa syntetyczna manifestacja bezkresnej wyobraźni twórcy Hellboya to tylko jeden z aspektów plastycznych czyniących szatę graficzną genialną. Inne to… wszystkie inne. Na przykład legendarna już umiejętność Mingoli operowania czernią. O tym można by pisać bez końca, ale wystarczy powiedzieć, że wspomniana umiejętność czyni opowieść tak mroczną i klimatyczną, jak to tylko możliwe. No i oczywiście doskonale pasuje to do fabuły i scenerii, w której ona się odbywa. Gotycka architektura, cmentarze, czeluście piekielne itd., wszystko to wygląda doskonale, i, co fascynujące, oko Mignoli również wysuwa na wierzch piękno tych elementów (np właśnie architektury), które przy innym graficznym podejściu, byłyby pewnie tylko „tłem”. A u Mignoli są jednym z głównych elementów budowy tego fantastycznego świata. O kompozycji, kadrowaniu, dynamice szkicu itd. rozpisywać się nie trzeba. Wszystko jest wspaniałe, genialne a przede wszystkim oryginalne, jak przystało na coś co wyszło spod ręki absolwenta California College of Arts. Podsumować szatę graficzną najłatwiej więc stwierdzeniem, że jest cudowna i wyjątkowa. No i że poprzez swoją śmiałość i ekspresyjność bardzo komiksowa w najlepszym tego słowa znaczeniu. Można też posłużyć się cytatem Allana Moore’a, który stwierdził, że w stylu Mignoli niemiecki ekspresjonizm spotyka Jacka Kirbiego. Ale można powiedzieć też, że twórca Hellboya jest Keithem Richardsem sztuki rysunku. U tego pierwszego, w jego oszczędnej pozornie grze, każdy dźwięk jest na swoim miejscu i tworzy niezapomnianą, jedyną w swoim rodzaju całość, przez którą przebija niewiarygodny warsztat twórcy. I tak jest też właśnie z Mikiem Mignolą. Dodać należy jeszcze, że inni występujący w sadze rysownicy są z bardzo wysokiej półki (np Richard Corben) tak więc całość szaty graficznej jest fenomenalna.
Podsumować Hellboya można tylko w jeden sposób. To komiks wspaniały w każdym aspekcie, a przy tym dający mnóstwo rozrywki. Czy idealny? Nie jest tak wstrząsający jak From Hell, nie jest tak poważny jak Maus, nie jest tak celny w swych socjologicznych spostrzeżeniach jak V jak Vendetta, czy tak fascynująco filozoficzny jak Sandman (choć pod względem epickości kulturowego eklektyzmu tylko niewiele mu ustępuje) i na pewno nie jest tak wielowarstwowy, wieloznaczeniowy i ważny dla całej ogólnoświatowej popkultury jak Watchmeni. Ale to nie oznacza, że nie jest doskonały. Wszystkie wymienione (arcy) dzieła są genialne ponieważ wykraczają poza medium i pojęcie komiksu. Hellboy nie wykracza. On je wypełnia w całości. Definiuje. Spełnia wszelkie najbardziej wygórowane oczekiwania odbiorcy wobec zwrotu, że „coś jest komiksowe” w najlepszym tego zwrotu znaczeniu jaki możemy sobie wyobrazić. A właściwie nawet pokazuje że ów zwrot może być największym możliwym dla popkulturowego tworu komplementem, podnoszącym ów twór do rangi sztuki. Do dajmy na to From Hell, słowo komiks średnio pasuje (stąd takie dzieła nazywane są powieściami graficznymi), zaś do Hellboya pasuje idealnie i pokazuje, że nawet „zwykły” komiks to też sztuka kiedy bierze się za niego artysta genialny, oryginalny, z nieposkromioną wyobraźnią, zaangażowany na 150% w swoją wizję, w pełni jej wierny i konsekwentny w swej twórczości. Zresztą stwierdzenie, że Hellboy jest komiksem doskonałym być może nie jest precyzyjne. On jest po prostu komiksem wzorowym.