Nie macie zielonego pojęcia, gdzie musiałem szukać, by znaleźć tę krótkometrażówkę… nie będę się wdawał w szczegóły, ale strona ta miała fikuśną nazwę, która z miejsca odrzuca każdego hetero, który choćby przez nanosekundę skupił na niej wzrok, tak więc doceńcie to poświęcenie.
Zastanawiacie się, czy warto było narażać się na taki szwank, byleby tylko dostarczyć wam rozrywki i ewentualnie przestrzec przed stratą piętnastu minut życia? Nie wiem, zapytajcie mnie jak wytrzeźwieje, bo choć sam film nie wymagał wielu alkoholowych wspomagaczy, to już jego poszukiwania, tak.
Wyobraźcie sobie penisolubnego faceta, który rozstał się z życiem w pewien szczególny dzień, który zwykłym ludziom kojarzy się wyłącznie z długodystansowymi biegami po polach, zbieraniem ziemniaków oraz piciem bimbru w zawrotnych ilościach. Zgadliście, chodzi o walentynki.
Choć facetowi odpadają paznokcie, jaja oraz obficie krwawi przy jodze, to jednak pomimo swojej odmienności (nawet jak na Europejskie standardy) w końcu poznaje waginosceptyków, z którymi może pobalować, zrobić extreme makeover (czy jak to się cholera nazywa) i czuć się swojsko.
Zwykłe, gejowskie chłopaki nie wiedzą jednak, że obrzydzająca powierzchowność to nie wszystko czego tytułowy bohater się wstydzi, bo posiada także cechy, które każdy porządny zombiak mieć powinien. Kończy się to oczywiście krwawą jatką, ale przecież to film o zombie, prawda?
Produkcja ta jest krótka, przyjemna w odbiorze, zrobiona z jako takim polotem i co wspaniałe, nie atakuje znienacka widza nagimi pindolami… a to ważna rzecz.
Jeśli macie dystans do osób odmiennej orientacji i chcecie zobaczyć coś ciekawego, a przy okazji pochwalić się kumplom, że widzieliście „short zombie gay comedy horror” to wiecie co robić. Tylko nie mówcie o tym przy rodzicach, dobra?