Jest pewien rodzaj horrorów, albo może szerzej filmów, grozy, który nawet na tle samego gatunku, którego celem jest (za Wikipedią) „wywołanie u widza klimatu grozy, niepokoju lub obrzydzenia i szoku”. I jest to rodzaj szczególnie nieprzyjemny do oglądania. W sumie nie wiem, czy ten podgatunek ma jakąś nazwę, albo czy umiałby go zdefiniować przez opis cech, ale wszyscy wiecie pewnie o jakie filmy chodzi. Można je znaleźć na każdej liście „najbardziej chorych filmów”, „filmów najbardziej ryjących banię”, czy po prostu najbardziej „pojeb***ch”.
Takich list możecie sobie wygooglać sporo. Ale pewnie będzie pewnie trudno wam wygooglować taką, która pomijałaby Funny games.
Filmy tego rodzaju podchodzą do tematyki szoku na dwa sposoby: albo jest to szokowania dla samego szokowania albo też sposób, wybaczcie górnolotne sformułowania, środek do powiedzenia czegoś więcej, poruszenia głębszych tematów.
Formalnie zaś, pomysłem na szok, może być po prostu epatowanie wypruwaniem flaków i inne takie. Z drugiej zaś strony budowanie „grozy szoku” może następować przez warstwę psychologiczną, co ostatecznie, jak ktoś umie w te filmy, może być odbiorze dużo cięższe (emocjonalnie), niż przysłowiowa „ręka, noga, mózg na ścianie”.
Kombinacji tych cech może być kilka (moja wiedza matematyczna kuleje, ale strzelam, że permutacja 4 elementowa, daje 24 możliwości), ale na dwóch biegunach możemy tu wyróżnić bezcelowe epatowanie flakami z jednej strony i horrory ciężkie psychologicznie w celu wywołania głębszej refleksji z drugiej.
Funny games z pewnością należy do tych drugich. Takich filmów jest jak na lekarstwo a nawet na ich tle jest to horror (thriller?) wyjątkowy, ze względu na wykorzystanie specyficznego zabiegu formalnego, którego nie zdradzę, bo nie będę odbierał GoroM tytułu redakcyjnego spoilermana
Ale po kolei.
Film opowiada o małżeństwie, które wraz z dzieckiem wybiera się do domku letniskowego nad jeziorem. Pod bardzo błahym pretekstem, wizytę rodzinie składa dwóch młodzieńców. Szybko jednak okazują się brutalnymi psychopatami, a miedzy nimi a ich ofiarami zaczyna się przerażająca gra.
I to w zasadzie tyle. Na tak prostym zawiązaniu akcji udaje się zbudować historie naprawdę wstrząsającą. Film jest niesamowicie brutalny i wydaje się (wydaje, bo nie czuje, żebym ekspertem) jednym z bardziej sugestywnych obrazów przemocy w kinie (na pewno jednym z bardziej sugestywnych, spośród tych które widziałem). Najciekawsze jest, że Funny Games nie pokazuje przemocy w sposób bezpośredni, w takim rozumieniu jaki pewnie większości przychodzi do głowy jako pierwsza myśl, gdy się wspomni o „brutalnym filmie”. Nie ma tu urywanych kończyn, wypruwania flaków, rozbijania głów, kręconych z perwersyjną lubością w zbliżeniach kamery.
Jest za to doskonałe studium psychologiczne przemocy i to czyni jej obraz ukazany w Funny Games naprawdę bezpośrednim. I brutalnym. I namacalny. Funny Games udało się oddać istotę przemocy tak realnie, w całej bezradności ofiar, w całej bezcelowości (aczkolwiek upiornej metodyczności) działania oprawców, że widz traci poczucie umowności, które zawsze jest jakąś barierą ochronną psychiki, pozwalającą powiedzieć sobie „hej, to tylko film”
I to czyni Funny Games filmem autentycznie wstrząsającym. I autentycznie przerażającym. Wydaje mi się, że to jest jeden z niewielu takich filmów, po w trakcie którego nawet specjaliści od filmów okupujących czołówki wszelkich zestawień „najbardziej brutalnych filmów w historii”, lubujący się w chwaleniu jakie to pokręcone filmy oglądali i ich bawiły, mogą w połowie dojść do wniosku, że jednak może nie chcieli tego oglądać.
Reżyser stosuje przy tym zabieg polegający na tym, że kiedy sytuacja zaczyna już iść określonym torem, wszystko potrafi się odkręcić, często wrócić do punktu wyjścia. Uczucie „sytuacji bez wyjścia” staje się od pewnego momentu duszące. Widz zaczyna się poważnie obawiać, że może nie dostać zakończenia jakiego oczekuje. Oczywiście będą też tacy, którzy pewnie od początku będą się zastanawiać komu kibicują. Na końcu i tak wszyscy najprawdopodobniej zostaną pozostawieni z uczuciem wyprania całej sytuacji z wszelkiego sensu.
I na koniec jedna uwaga. Na początku napisałem o takiej dosadności w psychologicznym ukazaniu mechanizmów przemocy, że traci się poczucie umowności. Jednocześnie wspomniałem o pewnym zabiegu formalnym, którego obiecałem nie spojlerować. Obietnicy zamierzam dotrzymać. Natomiast trzeba wspomnieć, że ów zabieg jest czymś co z jednej strony na pierwszy rzut oka wydaje się przywracać wspomnianą umowność. Z drugiej strony ten zabieg, ewidentnie kinowy (a nawet teatralny, czy komiksowy), dodaje tylko jeszcze więcej prawdy o istocie przemocy ukazanej w filmie, bo tylko uwypukla jej nieuchronności, niewytłumaczalność, absurdalność, bezsensowność, a konsekwencji okrucieństwo. Przewrotne. I na swój sposób genialne.
Wybaczcie, że oszczędzę sobie wymieniana plusów i minusów, bo jakoś nie czuje sensu, zwłaszcza plusowania tego, co w teorii powinno się tu plusować.
Po prostu obejrzyjcie Funny Games. Uznacie go za bardzo dobry film. Chociaż możecie dojść do wniosku, że wcale nie chcieliście go oglądać. A już na pewno uznacie, że to nic przyjemnego.
A jak już koniecznie chcecie znać ocenę, to mocne 8,5/10
GoroOne