Jest taka obiegowa opinia, dotycząca Netflixa, że umie on w seriale, ale w „pełnometrażówki” to już nie bardzo. Dlatego zawsze mam wątpliwości, gdy odpalam jakiś film ich produkcji. W sumie jednak przy horrorach rozterek mam najmniej. No bo przecież „Rytuał” był bardzo dobry, „Apostoł” bardzo bardzo dobry, „Perfekcja” okazała się (przynajmniej dla mnie) w sumie fajną rozrywką i nawet „Velvet Buzsaw” oceniam jako „w sam raz na raz”. Dlatego włączając „Eli” byłem dość dobrej myśli.
Film opowiada o chłopcu chorującym na rzadką i dziwną chorobę. Jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym ma powodować u niego nieprzyjemne (takie jak np poparzenia czy skórne uczulenia) objawy. Eli (tak ma na imię chłopczyk) sypia w namiocie tlenowym, a na dwór wychodzi tylko w szczelnym skafandrze. Rodzice jedenastolatka zapisują go na eksperymentalną terapię do tajemniczej kliniki w domu na odludziu. Terapia z czasem okaże się coraz bardziej dziwaczna a i sam szpital okaże się być pełen sekretów.
Muszę powiedzieć, że opis fabuły jeszcze dodatkowo mnie zachęcił. Nieznana choroba to dobry punkt wyjścia a klimaty medyczne są jednymi z moich ulubionych w kinie grozy. Film jednak w pierwszej jego części raczy nas głównie patentami z gatunku „ghost story” i to naprawdę mocno oklepanymi. Gdy już zacząłem się powoli zniechęcać do seansu, nastąpiła jednak zmiana. Pojawia się tajemnica, dostajemy nowe zagadkowe wątki, które sugerują, że to na co patrzymy, nie jest tym co się wydaje. Jednym słowem zagrywki w stylu „ghost” ustępują tym w stylu „mystery”. A w zasadzie nie ustępują, tylko się przeplatają. Owe patenty sugerujące tajemnice i zagadki też nie są jakieś odkrywcze, ale jest to taka „żelazna klasyka” w dobrym tego zwrotu znaczeniu. Czyli takie minimum, które sprawia, że czujemy, że jest nieźle. Dodatkowe ubogacenie historii o złowieszczych eksperymentach w podziemiach szpitala zasugerowaniem obecności duchów i zjawisk nadprzyrodzonych, sprawia dodatkowo, że nie wiemy, co tak naprawdę jest siłą sprawczą, kto tu jest antagonistą itd. Podobny chwyt zastosowano np. w „Kręgosłupie diabła” (Del Toro) czy „Cassadadze”, co jest niezła rekomendacją dla „Eli”, gdyż oba wspomniane filmy są naprawdę dobre, Gdy cała historia zbliża się do finału i wydaje się, że wszystko już wiadomo, bohaterowie schodzą jeszcze głębiej a fabuła serwuje nam kolejną zmianę klimatu. Dostajemy finał, który pewnie nie każdemu się spodoba (bo może wydawać się naciągany a nawet nie wynikający z toku opowiadanej historii), ale jest on niczym Barristan z Gry o Tron. Czyli The Bold”. Śmiały. A przy tym bezpretensjonalny, zaskakujący i dający nam to, co dobry finalny twist powinien dawać. Przewartościowanie całej historii. Nie wspominając o tym, iż jest dość epicki i w naszych „ulubienych” klimatach.
Wobec powyższego stwierdzam, że seans z Eli uważam za bardzo satysfakcjonujący. Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to powiedziałbym, że film nie jest straszny a motywy zaczerpnięte z każdego z obecnych w nim podgatunków horrorów, są dość ograne, ale przecież liczy się całokształt. Fakty są takie, że te dość oklepane motywy wymieszano naprawdę pomysłowo niebanalnie i z wyczuciem przez co całość naprawdę zaciekawia. Aha, pomaga w tym też niezłe aktorstwo. Koniec końców „Eli” raczej na pewno was nie przestraszy, ale raczej na pewno zaciekawi przez cały czas trwania seansu. Pomysłowymi zwrotami akcji, tajemniczą atmosferą i wciągająca historią, na koniec której przywali szalonym (w którym to szaleństwie jak to się mówi ” jest metoda”) i epickim twistem. Netflixie! Robisz to dobrze! Jak dla mnie mocne 7/10.