ALONE IN THE DARK
Wszyscy lubimy śmiać się z Uwe Bolla. Za jego olewcze podejście do ekranizowania gier komputerowych, w większości tandetne efekty specjalne i fakt, że czego się nie dotknie to kompletnie spieprzy.
Byłbym kompletnym idiotą, gdybym stwierdził, że w jego dorobku pojawiają się od czasu do czasu perełki i zapewne „odlajkowalibyście” tego bloga jeśli coś takiego zostałoby przeze mnie opublikowane.
Muszę jednak stwierdzić, co samo w sobie będzie wielką pochwałą, że nie wszystkie jego filmy nadają się do spłukania w kiblu, choć zwykły kinoman nie obeznany z prezentowanymi na blogu paździerzami będzie miał odmienne zdanie.
Prezentowanego tu dzieła w zasadzie nie trzeba nikomu przedstawiać, ale niech ci, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę ze złymi filmami mają jakieś odniesienie.
Pewien młodzian, który za gówniarza pałętał się po domu dziecka wyrósł na pakernego faceta, który po przekroczeniu osiemnastu lat został zwerbowany do tajnej sekcji obrytej w paranormalnych zjawiskach.
Po jakimś czasie opuszcza organizacje i zaczyna kombinować na własną rękę, nie zaniedbując przy tym cotygodniowych ćwiczeń stepowania.
Gdy wokół niego rozpętuje się afera dotycząca cienistych stworów, tajemniczego artefaktu oraz seksualnych harców z blondyneczką pozostaje mu tylko chwycić za gnata i przy wstawiennictwie kumpli z dawnej roboty stawić czoło zagrożeniu.
O ile 90% produkcji tego reżysera wyciska mocz z pęcherza już w pierwszych kilkunastu minutach, pozostawiając widza leżącego na ziemi w pozycji embrionalnej, to z kolei to dzieło jest całkiem przyzwoite… naprawdę.
Istnieją znacznie gorsze filmy, po których regularny kinoman przekręciłby się jak onuca. Z resztą sami dobrze o tym wiecie.
Dla zainteresowanych: