MIDSOMMAR
– czyli studium tragedii ubrane w metafizyczną tragikomedię.
Tak, każdy moment śmiechu w tym filmie jest jak najbardziej pożądany przez twórców. I tak, tylko po to, by za chwilę stanął niczym ość w gardle. I jeszcze raz tak, bo płacz się tutaj miesza ze śmiechem na przemian z zimnym dreszczem mentalnego i przede wszystkim cielesnego przerażenia, ale nie takiego typowo horrorowego, tego jak najbardziej prawdziwego. Bo wbrew temu, co się mówi, Midsommar to nie jest horror. Przynajmniej nie w formie, jakiej się spodziewacie. To bardzo dotykająca groza. Ta, która może dotknąć i której Ty, drogi czytelniku, możesz dotknąć. Sztuka pełnym ryjem, arthousowa orgia obrazu i zjadliwego, słonecznego klimatu. Szok wymieszany z komedią i dramat zmiksowany z artystycznym horrorem. Palce lizać. I odpowiednie wprowadzenie do tego, czym Midsommar tak właściwie jest.
Idąc na to dzieło do kina musicie się jednak uzbroić i w cierpliwość (prawie 150 minutowy metraż) jak i odpowiednie zapoznanie się ze zjawiskiem współczesnego horroru artystycznego, najlepiej z tej samej stajni, studia A24, które jak wszyscy wiemy, jest siedliskiem sztuki obecnie najwyższej i nam fanom horroru, szczególnie bliskiej. No i przede wszystkim należy zapraszać się z Hereditary, czyli poprzednim filmem Ariego Astera. O ile w Hereditary nacisk jest jednak położony na budowanie grozy i fatalistycznej atmosfery, tak Midsommar to czyste slow cinema. Uniesione na barkach najcudowniejszej Florence Pugh, której aktorstwo tutaj jest wyniesione na god-tier. I wyciska z co uczuciowych widzów łzy już w pierwszych 15 minutach filmu. Bo wiecie, to już ponad 240 słów i jeszcze słowa o fabule nie było. Ale to nie jest film, na który idzie się przypadkowo. Przypadkowo to można przeczytać ten tekst. I to dla Was, drodzy czytelnicy z przypadku. Oto opowieść o Dani , której związek z Christianem chyli się ku upadkowi, opowieść o Dani której życie zostało zmasakrowane przez brutalną tragedię rodzinną, opowieść o Dani, która wraz z Christianem i grupą jego przyjaciół jedzie na letni festiwal na odludziu w Szwecji, gdzie ludzie żyją w cudownej, pokojowej komunie świętują to właśnie „lato”.
I tak historia krąży od dramatu, przez komedię (kapitalny Will Poulter), po body horror (gore cudowne i odpowiednio obrzydliwe) na brutalnym rytualnym thrillerze kończąc. No czego w tym filmie nie ma. Odpały na haju, A pół filmu oglądamy na haju, czy to własnym, czy to bohaterów to nieważne, ten film to prawdziwy narkotyk, ten najlepszy z najlepszych. Mamy tutaj przecież historię radzenia sobie z tragedią, albo raczej przegrywania z samym sobą, mamy tutaj Wicker Mana, ale nie tego żałosnego z Nicem Cagem, a ten oryginalny. Odnajdziemy tutaj też kumpelską (!!!!) komedię i niezły poradnik o tym, jak NIE zrywać, oraz pewne okrutnie zabawne i jednocześnie przerażające spojrzenie na erotyzm, sami zobaczycie. Ale urzędem wszystkim mamy tutaj pełnokrwiste studium człowieczeństwa i pełnosłoneczny mrok, który wylewa się na nas tonami, aż zdajesz sobie, że patrząc na prawdopodobnie najbardziej sielankowy obraz roku, możesz jednocześnie zawiesić w powietrzu siekierę. I to nie jedną. Tak, mimo całej tej otoczki, powolności w budowaniu historii i uroku, ani przez chwilę nie opuszcza nad ten wrzód napięcia z tylu głowy, ale nawet on nie przygotowuje nas na to co się dzieje w drugiej połowie filmu i przede wszystkim na jego pokręcony i przerażający w swojej przewrotnej prostocie finał. Tak się robi, kurwa, kino artystyczne. I jeden z najbardziej demonicznych uśmiechów (nie śmiechu) w historii kina.
Ari Aster nie tylko wyreżyserował to dzieło sztuki, ale też je napisał i wyprodukował. Owszem, to nie jest skomplikowane fabularnie, za to pełne niedopowiedzeń, celowych zaprzeczeń i chorych twistów (młot użyty za drugim razem jest przynajmniej szokujący), body horror jest na najwyższym, cudownym poziomie i wygląda jak wystawa jakiejś chorej sztuki. Aster wiedział, co robi. Po raz kolejny współpracował też z naszym rodzimym operatorem, Pawłem Pogorzelskim, którego zdjęcia nie dość, że są przecudowne i praktycznie każdy kadr możesz oprawić w ramkę i na ścianę, ale też bezpośrednio budują atmosferę i wyjątkowość całej scenerii. Aktorsko znów top klasa, ale pisać będę jedynie o Florence, gdyż ona niesie, jak już wspomniałem, cały film na swoich barkach. I jeśli nie dostanie nominacji do Oscara za swoją rolę, to się mocno wkurwię, podobnie zresztą sytuacja się ma z Pogorzelskim, a i Aster zasługuje na przynajmniej nomkę za reżyserię, bo ten film totalnie zakorzeniony w wizji i niewolniczo za nią podążając. Poganizm i staronordyckie wierzenia i rytuały są siłą napędową tej historii, ale nie są jej jedyną składową, nawet jeśli wynika z niej cały punkt historii. A taka umiejętność jest sztuką. Muzyka to także cudne, eksperymentalne danie, które świdruje widza wraz z każdym kolejnym ućpanym mniej lub bardziej kadrem. I znakomicie będzie się bronił jako osobny album (vide: ścieżka dźwiękowa do nowej Suspirii). Wszystko zgrabnie zmontowane i cudnie ogarnięte mimo wszystko tym ciepłem bijącym z ekranu.
A teraz przejdźmy do kilku ważniejszych newsów, a mianowicie niewielu zdaje sobie sprawę, że pierwotna wersja filmu otrzymała kategorię wiekową NC-17, czyli tą najwyższą z możliwych zarezerwowaną tylko dla najbardziej ekstremalnego kina, więc Aster musiał tu i ówdzie uciąć żeby otrzymać poczciwe R, bo po pierwsze niewiele kin by wypuściło na swych ekranach film z najwyższą kategorią wiekową, a po drugie, nie potrzeba temu filmowi sztucznych kontrowersji i udawanego, broni się jakim jest. Co jednak jest kluczem ten wypowiedzi, to to, że Aster zapowiedział wydanie nieocenzurowanej wersji, która, uwaga, jest o ponad pół godziny dłuższa, czyli dostaniemy wersję reżyserską o runtajmie 180+ minut. Jak tu się nie cieszyć? Aster nas kocha i my jego też. Miałem nieukrywaną przyjemność obejrzeć Midsommar już kilka razy, a więc wersja rozszerzona to dla mnie niczym spełnienie wszystkich mokrych i mrocznych fantazji.
Łyżka dziegciu? Nie.
To slow cinema do cholery jasnej.
Fabuła nijaka? Jej prostota tylko buduje cały flow dzieła.
Nic się nie dzieje? Raczysz Pan żartować?
I tak dalej i dalej.
Nie.
Aster i spółka wraz z Florence Pugh stworzyli dzieło totalne, gdzie forma pełni całkowicie świadomie rolę ważniejszą niż treść. Dwie i pół godziny mijają bez znużenia i aż chce się więcej. I więcej. To nie jest niedzielne kino, nie jest łatwe, bywa mocno obrzydliwe, nie stroni od otwartej nagości, obu płci, straszy przede wszystkim fizycznie i swoją naturalnością. To kino sztuki wyższej, które daje nam wszystko, czego oczekujemy od wymagającego myślenia i ogólnie wymagającego kina. Szanuje widza, nie oszukuje czym jest, bawi, wzrusza, obrzydza i przede wszystkim nie opuszcza przez wiele godzin i dni. Zostaje w tej głowie niczym zaraza, ale nie sieje zniszczenia. Sporo peanów jak na horror, prawda? Nieprawda, bo to nie horror.
To ten definiujący cały film, demoniczny uśmiech. Uśmiech triumfu.
Uśmiech zwycięstwa. Nad widzem, nad szafladkowaniem gatunkowym i nad oczekiwaniami.
Ten uśmiech będzie was prześladował.
Bo prześladuje mnie. Codziennie i za każdym razem, gdy przypominam sobie ten film.
Dzieło roku? Możliwe. Tokio jeden reżyser i jeden film w tym roku może (i pewnie tak zrobi) stanąć w szranki z Midsommar i wygrać. Mowa tutaj oczywiście o The Lighthouse Roberta Eggersa, tego od The VVitch. Ten rok to horrorowa uczta.
Bo to nie horror. Nigdy nim nie miał być, ale to nie ważne.
Bo to Dobry Horror.
Recenzja napisana przez Stanisława Hideto Gerle