Obrodziło nam ostatnio w adaptacje dzieł Stephen Kinga. Z filmów dostaliśmy „To”, „Grę Geralda”, „1922” zaś z seriali „Mgłę” i „Pana Mercedesa”. Z tych wszystkich rzeczy najbardziej napaliłem się właśnie na ten ostatni tytuł. Książka, chociaż nie jest stricte horrorem (a może właśnie dlatego), jest w mojej opinii fenomenalna, a na dodatek to dobry materiał na serial. Moje nakręcenie spotęgował jeszcze trailer, który nie dość, że zapowiadał naprawdę solidną produkcję to jeszcze można w nim było usłyszeć utwór „21 century schizoid man”, kapitalnie dobrany i budujący atmosferę. I choć zwykle jestem sceptycznie nastawiony do ekranizacji świetnych książek, to wszystko wskazywało, że w tym wypadku, nie mam się czego obawiać i że serial będzie zrobiony z pomysłem, oryginalnie, ze znajomością rzeczy i że będzie trzymał poziom literackiego pierwowzoru. Czy to się udało? Tak. A nawet nie. W pewnym sensie. Trudno powiedzieć. W gruncie rzeczy nie okazało się to ważne, bo tak czy inaczej serial mnie wciągnął, porwał, pochłonął.
Historia zaczyna się iście po hitchockowemu (przysłowiowym trzęsieniem ziemi); pewien szaleniec w masce klauna, wjeżdża wypasionym mercedesem w kolejkę ludzi czekających pod urzędem pracy. Uśmierca kilkanaście niewinnych osób, w tym dzieci. Jednym słowem masakra. Do rozwiązania sprawy przydzielony zostaje wybitny (zbliżający się do emerytury) detektyw- Bill Hodges. Niestety sprawy nie udaje mu się rozwiązać. Po latach Bill, będący już emerytem, prowadzi monotonny żywot, pogrążając się w samotności, depresji i alkoholizmie. Pewnego jednak dnia, ni z tego ni z owego, odzywa się do niego zabójca z mercedesa ( serwisant w sklepie z elektroniką i geniusz komputerowy, młodzieniec o imieniu Brady), próbując (zdaje się) wciągnąć policjanta w psychologiczną grę, wywołać w nim poczucie winny i skłonić do samobójstwa. Nie zdaje sobie sprawy, że swym postępowaniem przywrócił Hodgesowi sens życia. Zaczyna się gra nerwów.
Recenzując serial „Mr mercedes” trzeba w pierwszej kolejności wspomnieć, że pod względem narracji jest on dość mocno „kingowski”, choć w gruncie rzeczy odnosi się to nawet bardziej do całokształtu pisarstwa mistrza niż samej adaptowanej książki (dlaczego? o tym później). Akcja, poza oczywiście sceną otwierającą, toczy się niespiesznie (tak na serio niespiesznie, niespiesznie). Przyglądamy się codziennej rutynie Billa, poznajemy jego nawyki, charakter, relacje z sąsiadami itp itd. Z drugiej strony mamy Bradiego Hartsfielda i tu też jest podobnie. Widzimy jak pracuje, podglądamy jego relację z szefem, współpracownikami oraz matką alkoholiczką. Niby nic się nie dzieje, ale czuć, że coś wisi w powietrzu, że zbliża się konfrontacja a dodatkowo sami główni bohaterowie są ciekawi i rozbudowani psychologicznie. Serial przez większość czasu koncentruje się na bohaterach a nie na akcji. Taki kryminał psychologiczny.
Mogłoby to się nie udać i pewnie by się nie powiodło, gdyby nie fakt, że zarówno Hodges jak i Hartsfield zagrani są po prostu koncertowo. Aktor wcielający się w detektywa jest dobrany po prostu idealnie i mnie osobiście kupił od pierwszego pojawienia się na ekranie. Jest naprawdę świetny, zgorzkniały, ale sympatyczny, alkoholik z obsesją, ale również odpowiedzialny, świetnie znający się na swym fachu, doświadczony detektyw. Ale to nic w porównaniu z tym jak odegrany jest Brady. Z początku wydawać, by się mogło, że jest przedstawiony płasko i sztampowo (niezdrowa relacja z matką), ale im dalej tym lepiej. Młody człowiek z problemami, z czasem okazuje się przerażającym wariatem i na ekranie prezentuje się to wręcz fenomenalnie. Jest coraz mroczniej, szaleństwo geniusza komputerowego się pogłębia i wiadomo, że nie ma żartów (i że będzie masakra), a że już zdążyliśmy poczuć sympatię do stojącego po przysłowiowej drugiej stronie barykady detektywa emeryta oraz jego przyjaciół i sąsiadów, odczuwamy niepokój, spodziewając się najgorszego. Czyż to nie kingowskie?
Oprócz tego, że serialowi udaje się w sporym stopniu oddać klimat prozy mistrza horroru, w adaptacji możemy też wyczuć oryginalny, charakterystyczny osobisty styl (a przynajmniej ja odniosłem takie wrażenia). Po części wynika to z faktu, o którym już wspomniałem- że serial koncentruje się na postaciach i to nie tylko tych pierwszoplanowych (świetna jest sąsiadka Billa a także koleżanka Bradiego ze sklepu), ale przede wszystkim chyba ze sposobu filmowania i budowania klimatu aspektami technicznymi charakterystycznymi dla dziesiątej muzy. Nie jestem ekspertem w tej materii, więc stwierdzam trochę na czuja, ale dla przykładu: muzyka jest po prostu IDEALNA. Dobrana jest tak niesamowicie, że dzięki niej, to co oglądamy na ekranie, nabiera nowej jakości. Już trailer z kawałkiem King Crimson rozwalił system i wystrzelił mnie w kosmos, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Utwór początkowy, muzyka z gramofonu, której Bill lubi słuchać o poranku, w czasie wykonywania monotonnych rytuałów emeryta itd, to wszystko wspaniale współgra z obrazem, historią i wynosi to, co oglądamy na ekranie na o wiele wyższy poziom. A już to co widzimy i słyszymy w ósmym odcinku w domu Bradiego to sekwencja, która wywołała na mnie (a nawet na mojej żonie) wprost kolosalne, niezapomniane wrażenie. To samo dotyczy też zarówno sceny początkowej jak i końcowej. To wszystko jest tak pomyślane, sfilmowane i zagrane, że ciarki przechodzą. Czyli z jednej strony monotonia, powolna narracja, obyczajówka (klimatyczna, niepozbawiona napięcia i wspaniale zagrana), a z drugiej nieliczne, ale odpowiednio dawkowane porażające sekwencje grozy i szaleństwa. To wszystko składa się na mocno oryginalny charakter serialu, który nie każdemu się może podobać, ale mnie osobiście zachwycił.
Niestety jest jedna rzecz, która mi się nie podobała. W adaptacji zabrakło w dużej mierze tego, co było jednym z głównych składników (a nawet „mięsem”) literackiego pierwowzoru- pokazanej od kuchni, pedantycznej, detektywistycznej roboty, a raczej nawet detektywistycznego sposobu rozumowania oraz zestawienia psychologicznych sztuczek detektywa „starego wygi” z genialnym umysłem szaleńca próbującego je przejrzeć . W książce było to przedstawione w tak wspaniały sposób, że po prostu porywało (czuć było, że King dobrze się pod tym względem przygotował, ale nie ma co się dziwić, biorąc pod uwagę profesjonalizm i rzemiosło autora). Gdy się czytało powieść widać było jak Bill to zbliża to oddala od Bradiego, i jak jeden z bohaterów próbuje podejść drugiego, omamić, przechytrzyć, zajść z flanki. Było to kolejnym niesamowitym narzędziem służącym do wywołania dreszczyku. W serialu dreszczyk też jest, ale raczej wynika on z świetnego odegrania pogłębiającego się szaleństwa Bradiego i ogólnie rozbudowanej dość psychologii głównych postaci, zaś o wiele mniej z „przeciągania liny” i relacji między nimi. Co nie znaczy, że nie ma tego w cale. Niestety moim zdaniem powinno być znacznie więcej. Gdyby nie ten mankament, serial Mr Mercedes byłby tak wspaniały jak wspaniały jest jego literacki pierwowzór.
A tak to jest po prostu świetny.