Wśród ostatnio oglądanych horrorów trafiły mi się dwa przypadki zjawiska filmów stanowiących w zasadzie niemal bezczelną „zrzynkę” wcześniejszych filmów. Zazwyczaj skutkuje to negatywnym odbiorem seansu, wtedy gdy jest to skutkiem braku pomysłów (oh noez, not againz), ale w niektórych, nielicznych przypadkach wręcz przeciwnie. To „wręcz przeciwnie” wymaga przed wszystkim a) dobrego materiału źródłowego b) tego by bezczelna kopia była przejawem uwielbienia dla oryginału (a nie braku pomysłów).
Krwawy lodowiec, w mojej skromnej opinii, jest właśnie raczej takim przykładem „pozytywnej kopii”, na oglądaniu której bawiłem się całkiem nieźle, a zrzynka z klasyki nie tylko nie ciążyła filmowi, ale nawet bardzo wpłynęła na jego pozytywny odbiór.
Film opowiada o tym, że grupa naukowców pracująca w Alpach odkrywa lodowiec o krwistoczerwonej barwie (tytułowy Krwawy Lodowiec). Jak się wkrótce okazuje zawiera on mikroby, które w kontakcie z żywym organizmem powodują jego mutację. Nie trzeba długo czekać by powstałe w ten sposób potwory pojawiły się w okolicy. Początkowo mutacje są bardzo dyskretne, a że wirus, czy co to tam jest może zarażać wszystkich, kiedy już nasi bohaterowie zaczynają zdawać sobie sprawę z zagrożenia, początkowo wszyscy są podejrzani.
Jak łatwo się domyśleliście, Krwawy lodowiec to produkcja kopiująca bardzo wiele z niekwestionowanego klasyka kina grozy, czyli Coś (tego carpenterowskiego). Zimne odludne miejsce, tajemnicze mutujące zagrożenie, zarażanie, nie wiadomo kto jest tym zagrożeniem, a w końcu krwawa jatka z czymś naprawę okropnym-niewadomo-czym. Mimo, że te inspiracje są tak wyraźnie, że aż w mordę strzelił i nikt nawet nie próbuje ukryć naśladownictwa, nie bardzo to przeszkadza.
Po pierwsze dlatego, że materiał wyjściowy jest doskonały. A po drugie- może nawet bardziej ważne (choć jest to pochodna w sumie tego pierwszego- Krwawy Lodowiec eksploatuje tematykę i klimat, który- czemu ja się osobiście dziwię- nie pojawiają się tak często w kinie grozy, mimo, że, jako już jedne z niewielu, pozostawiają wciąż miejsce na prawdziwą grozę.
Otóż jak wiadomo, boimy się tego, co nieznane albo tego co realne. A najlepiej jedno i drugie.
Przede wszystkim, mamy tu niebezpieczeństwo i grozę wynikające z miejsca akcji, odciętego od świata obszaru, niebezpiecznego z samej swojej istoty, zimnego, ciemnego, niedostępnego, gdzie samotność i konieczność mierzenia się z niebezpieczeństwem jest podwójnie przygnębiająca i podwójnie niebezpieczna, zwłaszcza, że sama przyroda jest źródłem mroku i zagrożenia.
Po drugie, mamy tu zjawisko nieznanego charakteru i źródła, które przecież nie jest tak nieprawdopodobne (np. wirus, organizm z kosmosu), które jest jednocześnie dość wszechogarniające i równocześnie nikt nie ma pojęcia jak z nim walczyć.
Wampiry, wilkołaki, duchy? Meh. To raczej zagrożenie o charakterze biologicznym, to coś czego powinniśmy się bać, bo mogą nam się zdarzyć (a choćby w postaci pyłku obcego DNA, które spadnie na nas z kosmosu). Te strachy doskonale wykorzystywał Coś (ale także Obcy, Prometeusz czy taka komedyjka-horror Ewolucja, a z książek Gen) i bardzo dobrze, mimo, że odtwórczo, wygrywa ten wątek Krwawy Lodowiec. I oprócz tego standardowego „kto jest zarażony” świetnym pomysłem jest „potęgowanie” wpływu tego czegoś, co zagraża bohaterom. Na przykład jak początkowo mikrob zarazi ważkę, powstaje mikrobo-ważka, która po ugryzieniu psa, mutuje w mikrobo-ważko-psa, który jak ugryzie człowieka……Także domyślacie, się, że na początku dziwne organizmy mogą zainteresować poszczególnych bohaterów-badaczy, na końcu zaś mamy super krwawą jatkę w wykonaniu kupy mięsa ze skrzydłami, mackami i zębami na stopie.
Wszystko jest przyzwoicie wykonane, tzn. w sposób bardzo pasujący do tego gatunku. Sposób pokazania zimowej, groźnej scenerii charakteryzują szerokie kadry, wszystko jest posępnie piękne- wygląda nawet, jakby nie skąpiono budżetu na dobrego kamerzystę i oświetleniowca. Natomiast same potwory to to co tygryski lubią najbardziej w tego typu „biologicznych filmach” czyli pełna, misternie i z dużą inwencją wykonana guma, a nie żadne CGI. No i wreszcie- na początku jest stopniowe budowanie poczucia zagrożenia, a na koniec hektolitry keczupu i plątaniny macek i odrywanych rąk.
Jak dla mnie: how fun!