Kolejny dobry horror- o bardzo enigmatycznym tytule „Maszyna śmierci” (mwahahahaha)- który udało mi się obejrzeć po serii kaszanów, mógłbym bardzo krótko (i trafnie) scharakteryzować na jeden z dwóch sposób: albo odsyłając was do recenzji Hardware i wskazując, że mamy do czynienia z filmem tych samych klimatów i podobnych zalet albo pozostawiając tu taki np. przebój i zadając retoryczne pytanie: jak można nie kochać lat 90?
Film opowiada, uwaga, uwaga, o Bardzo Złej Korporacji, która, jak każda Bardzo Zła Korporacja, zajmuje się produkcją alarmów do garaży dla klasy wyższej (wróć) opracowywaniem technologii militarnych dla wojska (ostatni ich „sukces” to bardzo średnio uniwersalny żołnierz, który przy pierwszym teście zrobił passatę z niewinnych cywili) i w której akurat zmienił się The Zarząd. Pierwszą decyzją The Zarządu ma być zwolnienie, z przyczyn ewidentnie leżących po stronie pracownika, Genialnego Informatyka, który, jak każdy Genialny Informatyk w tego typu korporacjach (i filmach), zasługuje żeby ochrzcić go dodatkowym określeniem szalony. No więc, Szalony Genialny Informatyk miał zupełnie inne plany, bo zmianę kierownictwa chciał wykorzystać do awansu, więc decyzja nowego The Zarządu nie spotyka się z jego uznaniem. Dziwnym trafem akurat jednocześnie pracował potajemnie nad tytułową Maszyną Śmierci, którą skrywa w tajemnej Krypcie nr 10. Nie powinno nikogo dziwić, że właśnie owo cudo techniki postanowił wykorzystać do pertraktacji na temat warunków swojego odejścia. Całą sytuację dodatkowo ubarwia fakt, że w czasie kiedy Maszyna Śmierci rozpoczyna swój rampage, do siedziby korporacji włamuje się grupa terrorystów, która na początku zdaje się pozwolić na wyrównanie szans Pani Prezes (no więc, jest to Pani Prezes, co jest ukłonem w stronę klasyki o czym obszernie w jednym z kolejnych akapitów) w starciu z szalonym pracownikiem i jego zabawką, ale po pewnym czasie okazuje się ugrupowaniem…..o charakterze pacyfistycznym.
Jak widzicie po opisie fabuły ( śmiało też można tak wnioskować w podobny sposób po innych aspektach filmu) obraz ten jest, w charakterystyczny dla lat 90 sposób, przerysowany, niczym bandana na czole Axla Rose i kapelusz na głowie Slasha grających Welcome to the Jungle, albo nieśmiertelne (i powracające jak zombie) grungowe koszule flanelowe. Zła Korporacja jest Zła, szalony pracownik jest jeszcze gorszy, ale dopiero tytułowa maszyna jest wredna do szpiku swoich pneumatycznych mechanizmów.
Takie przerysowanie jest ryzykowne, ale dzięki umiejętnemu posługiwaniu się stylistyką, w szczególności z uwzględnieniem jej spójności, obraz dociera do momentu, w którym osiąga szczyty zabawy (tzw. fun!), lecz nie spada w otchłań parodii (co niestety przytrafiło się takim Duchom z Marsa). Duża w tym zasługa, po pierwsze, pewnej bezkompromisowości, bo gdy już człowiek zaczyna się poważnie bać, że to będą zwykłe jajca panie Ferdku, to następuje mięsista scena technogore, w której tytułowa maszyna robi fatality z gracją maszynki do mięsa, i wiemy już, że przynajmniej część rzeczy jest na poważnie, a więc nie tylko „jajca panie Ferdku”, ale także „afera jest!”. Mimo, że film wydaje się więc momentami zabawno-rozrywkowy (w takim wydaniu lekko głupkowatym, ale tylko lekko) to dostajemy też porcję solidnej grozy. Jest ona dodatkowo o tyle udana, że naprawdę potrafi napędzić stracha przed techniką (jak np. rampage prototypu w pierwszym Robocopie- kto pamięta???). Szaleństwo Maszyny Śmierci (której nawet sam twórca nie kontroluje do końca) jest przedstawione bardzo sugestywnie, a w połączeniu z tym jak maszyna jest zaprojektowana (o czym za chwilę) daje to efekt takiego buntu maszyn, że ten z Matrixa albo Terminatora: bunt maszyn to jakieś popierdółki a nie bunt maszyn.
Po drugie, stylistka jako taka i jej spójność jest szalenie smakowita. Wszystko jest kręcone w filtrach niebiesko-dymowych, co idealnie zgrywa się z chłodem mechanicznej grozy, ale też surowością wypruwanych flaków. Budynek korporacji jest pełny wąskich korytarzy i klaustrofobiczny, co rewelacyjne potęguje poczucie zagrożenia gdy trzeba się w nim ganiać z olbrzymią maszyną. Sceny ganianego są też często pokazane w stylu First-Death-Machine-Perspective i jest to szalenie urocze, gdyż jest utrzymane (graficznie i dźwiękowo) w konwencji późne atari/wczesny pegasus. Z jednej strony to zabawne, jak sobie niektórzy wyobrażali przyszłość robotyki (chyba, że to nie na poważnie, co nie?) z drugiej oczywiście nostalgia tak bardzo (Contra na dwa pady!). A sama tytułowa maszyna jest FENOMENALNA. To po prostu trzeba zobaczyć. Powiem tylko, że przypomina pełną wystających kabli i pneumatycznych mechanizmów, ciężką stalową wersję Królowej Obcych (tak tej!). Ta krótka wzmianka pozwala mi przejść do następnego punktu, czyli….
Po trzecie dystans, gdyż twórcy nie tylko nie udawali, że chcą zrobić coś świeżego i oryginalnego, ale złożyli wzorcowy copy-hołd klasykom nurtu, a więc mamy Maszynę-Obcy, Prezeskę Replay i kupę innych otwartych nawiązań (Naprawdę Wielkie Giwery, Robocopy czy inni Uniwersalni Żołnierze). Otwartych do tego stopnia, że postacie w film noszą takie nazwiska jak Ridley Scott, John Carpenter itp (żeby nie skłamać, ale jest też chyba Stanley Kubrick i w jakiejś roli pojawia się też chyba Yutani-Weiland!).
Jak dla mnie -idealny, (reprezentujący szczytowe osiągnięcia) przedstawiciel samoświadomego, celowo wtórnego (hołdującego!) nurtu VHS-owskiej stylistyki lat 90 doprowadzony do perfekcji, w której zatrzymuje się przed granicą absurdu, pozostając zaś na szczytach świetnej zabawy. Idealne na przypomnienie sobie klimatów kiedy nie było facebooka a friendsowało się właśnie paczką przyjaciół na wieczorach z 10 kasetami VHS i toną popcornu.
Jak trafnie opisano przebój zalinkowany przeze mnie na początku recenzji: Każda piosenka z lat 90, zawsze będzie hitem!