DEMON KNIGHT
–
WŁADCA DEMONÓW
W czasach, gdy z uporem godnym lepszej sprawy zakładałem na głowę krzesło udając Decepticona o aparycji cztero-lufowego czołgu istniała pewna rzecz, którą bałem się oglądać w pojedynkę.
Chodzi oczywiście o serial „Opowieści z krypty”, w którym dość sympatyczny truposz zapraszał widzów na kolejne odcinki swojego ociekającego groteską i czarnym humorem show.
Dzisiejszego dnia, gdy z niepokojem (jak co rano) przeczesywałem resztki włosów w poszukiwaniu pierwszych oznak siwizny, postanowiłem przypomnieć sobie pełnometrażówkę, bazującą na wspomnianej przeze mnie serii telewizyjnej.
Do wypasionego motelu kojarzącego się z przytulnym lochem wparowuje pewien odziany w czerń facet, którego zawzięcie ściga drugi chojrak, fizycznie będący połączeniem wiejskiego lowelasa i prawicowego didżeja.
Już po chwili okazuje się, że dwaj dżentelmeni mają ze sobą na pieńku od setek lat, a rzeczą o którą walczą jest artefakt, którego posiadacz posiada nielichą przewagę nad przeciwnikiem.
Część ludzi przebywających w motelu opowie się po stronie światłości, reszta natomiast wejdzie w konszachty z demonem, co niestety nie wyjdzie im na dobre.
Bezdyskusyjnym plusem tej produkcji jest klimatyczne, staroszkolne wykonanie, nieco posępnego humoru oraz brak zbędnego pitolenia.
Gdyby filmowa stagnacja była jak poletko z warzywami, fabuła tego filmu byłaby nabuzowaną hordą konnych zbirów bez litości tratujących niewinne marcheweczki, ziemniaki i bulwy rodzajów wszelakich…
Mam nadzieję, że pojęliście aluzje?
Dla zainteresowanych:
Werdykt: