Machać byle kijkiem każdy potrafi, ale istnieje facet, który odpędzanie namolnych owadów uczynił sztuką… zabójczą sztuką, której siewcą zniszczenia jest bambusowa laga, wydająca przy uderzeniu metaliczne dźwięki.
Człek ten dowodzi zorganizowaną grupą przestępczą, której członkowie uwielbiają chwalić się swymi umiejętnościami walki, ale jeśli przyjdzie co do czego, oklepać im maski potrafi nawet dwójka uczniaków, o wyglądzie lekko wyrośniętych fit-karłów.
Ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Pewien bogaty jegomość ma bardzo krnąbrnego, acz nieźle machającego girami syna, którego chce wyszkolić w kung fu. Problem w tym, że poprzedni nauczyciel młodziaka został przyłapany na gwałcie przez innego z mistrzów, któremu posuwał pasierbicę.
Pozbawiony jednego oka i wywalony na zbity pysk trener, przystępuje do organizacji przestępczej o której wspomniałem wcześniej i planuje zemstę. W tym czasie opiekę nad młokosem przejmuje inny mistrz, który jest naprawdę dobry w te klocki. Ale czy aż tak dobry, by powstrzymać nadciągające zagrożenie?
Od czasu tych feralnych wydarzeń mija pięć lat, a bandziory zamierzają dać w końcu upust swojej agresji, a co za tym idzie, będą terroryzować okolice, siać postrach i nakłaniać nie potrafiących czytać mieszkańców, by ci sprzedawali się w niewole i zapieprzali na galerach… czy coś tam.
Dawno już nie poświęciłem chwilki na staroszkolny, archaiczny film karate i choć brakło tu takich głupot, jak choćby w „Kalekich mścicielach„, to oglądało się to całkiem zacnie.
Kopania się po facjatach jest tu multum, występuje tu także standardowy motyw nauki, porażki, treningu, a w końcu zemsty i choć brakuje tu czegoś naprawdę powalonego, jestem w stanie polecić ten film fanatykom takich produkcji.