Przy okazji zakupienia paru „nowszych tytułów” z serii Wolfenstein, przypomniałem sobie, że całkiem niedawno przeszedłem jedną ze starszych odsłon, czyli Return to Castle Wolfenstein i że miałem ochotę coś o niej napisać. No więc piszę. Bo w sumie jest o czym.
Tak na marginesie wspomnę też o jednej rzeczy…. Jestem boomerem. Mam już tyle lat, że tak naprawdę opisywana gierka nie jest dla mnie „tym starym Wolfensteinem”. Starym był zawsze dla mnie Wolfenstein 3D z 1992 roku, a tytuł który tu recenzuje zawsze utożsamiałem „z nowym Wolfensteinem”. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po odpaleniu zorientowałem się, że to już całkiem niezły oldschool. Ale czy to źle? Ależ skąd!! Albowiem gierka ta pokazuje dobitnie, iż oldschool is trueschool. A już na pewno w przypadku pierwszoosobowych strzelanek.
Weźmy na przykład fabułę. Jest w cudowny sposób taka, jakiej się spodziewamy. Wcielamy się w Rambo/Comando/Bękarta Wojny w jednej osobie B.J Blazkowicza, samotnego wilka o archetypicznie kwadratowej szczęce w momencie kiedy ten zostaje porwany przez „ZI GERMANS” i uwięziony w podziemiach wielkiego zamczyska. Ale jak wiadomo, żadne mury na długo nie utrzymają Polaka Wojaka więc już po chwili wyruszamy na upragniony rampage, gdzie jak mawiał Colonel Aldo The Apache- we will do one thing and one thing only. Killing Nazis!
Na szczęście nie jest tak do końca. Historia choć prosta i operująca kliszami (cudownymi kliszami), nie jest w żadnym razie banalna. Odkrywamy tajne eksperymenty, okultystyczne praktyki, dostajemy dużo zwrotów akcji, mierząc się zarówno z demonami z piekła rodem jak i wynaturzonymi technologicznymi potwornościami (i nazistami, nie zapominajmy o nazistach). Dzieje się dużo i ciekawie.
W ogóle co pozytywnie mnie zaskoczyło to, to że Return to Castle Wolfenstein nie jest tak do końca prostacką rozwałką- oferuje sporo drobnych, aczkolwiek bardzo uatrakcyjniających rozrywkę patentów. A to musimy się zakraść gdzieś nie wszczynając alarmu, a to musimy coś wysadzić, albo zlikwidować kogoś konkretnego lub wykraść jakieś plany, czasem nawet trzeba eskortować ważną personę, przeprowadzając bezpiecznie przez wrogie terytorium. Można się poczuć naprawdę jak jakiś agent operujący na terytorium wroga a nie tylko jedno osobowa maszyna do likwidacji nazistów. Niby drobnostka a robi robotę.
Przede wszystkim robotę robi jednak cudowny (trueschoolowy?) gameplay. Nie mamy tu „nowoczesnych” patentów takich jak: mierzenie bronią pod prawym przyciskiem myszy, taktyczne (wyzwalane konkretnym przyciskiem) chowanie się za osłonami, czy statyczne ostrzeliwanie się za węgła. O nie! Tylko szybka akcja, gdzie zatrzymanie się w trakcie na dłużej niż dwie sekundy oznacza spore problemy. Dobierać i zmieniać bronie (dostosowując do sytuacji) trzeba na pełnej…. a elementy otoczenia do osłony wykorzystuje się zwykle w ten sposób, że należy po prostu przewidzieć kiedy wróg odda salwę i w tym czasie będąc w pełnym biegu zrobić tak, żeby akurat wtedy znaleźć się np. za słupem czy skrzynką. Nie ma co ukrywać- skill jest w „Return to Castle Wolfenstein” nieodzowny, zwłaszcza na wyższych poziomach trudności. Weźmy dla przykładu taką walkę z bossem „Ubersoldatem”. Grałem na prawie najniższym poziomie trudności, byłem obładowany wszystkimi rodzajami broni i miałem pasek mocy na 90% a i tak usmażył mnie w jakieś półtorej sekundy. Pomyślałem nawet, że niemożliwe jest go pokonać. Ale udało mi się. Za siedemnastym podejściem. Aha, sprawy nie ułatwia też rozstawienie wrogów. Sprytne, błyskotliwe, przemyślane i stwarzające dla gracza śmiercionośne zagrożenie.
Nie zawodzi też to, co jest jedną z esencji trueschoolowego epickiego fps-a czyli level design. Ten jest genialny. Oprócz oczywiście tytułowego (gigantycznego i klimatycznego) zamczyska, mamy nazistowskie, tajne górskie bazy (oferujące np. przejażdżkę kolejką górską), lotniska pełne samolotów, olbrzymią zaporę na rzece, miasteczka i wioski, w których działa ruch oporu, wykute w skale laboratoria, wojskowe obozowiska a także wykopaliska, jaskinie i podziemne krypty, w których atakują nas płonące demony, szkielety i inne nadprzyrodzone tałatajstwa. Gdy wychodzą zewsząd z grobów, otaczając biednego Blazkowicza, to dostajemy solidną dawkę grozy.
Co tu dużo mówić: „Return to Castle Wolfenstein” jest archetypem (wzorem) miodnego fpsa. Ma wszystko, co tego rodzaju gra mieć powinna. Po pierwsze oferuje nam z jednej strony nieskomplikowaną a z drugiej dynamiczną i pełną ukochanych motywów fabułę, angażującą dokładnie na tyle, by wciągała a jednocześnie nie odciągała od radości rozwałki. Po drugie raduje nas wspaniałym, naprawdę genialnym level designem, pełnym cudownych lokacji wypełnonionych kreatywnie rozstawionymi przeciwnikami I wreszcie potrzecie- cieszy świetnym, dynamicznym, wymagającym gameplayem. Gameplayem pozbawionym zbędnego, spowalniającego rozgrywkę pier…lolo a w zamian oferującym brutalną rozrywkę w stanie czystym. „Return to Castle Wolfenstein” to absolutnie kultowy tytuł, przez internautów często określany „najlepszym Wolfensteinem”. Jestem w stanie w to uwierzyć.
Autor: GoroM
Add A Comment