THE CALL OF CTHULHU
–
ZEW CTHULHU
Wyobraźcie sobie, że podczas górskiej eskapady, na którą wybraliście się z przepełnioną wigorem babcią zaatakował was szalony borsuk. Bestia ta uderzyła was siekaczami po łbie tak mocno, że częściowo straciliście słuch i wzrok.
Mianowicie, słyszycie dźwięki, ale głusi jesteście na mowę ludzką, a do tego po jednym uderzeniu staliście się daltonistami. Babcia ubiła stwora, jakby kogoś to interesowało, ale wy musieliście się pogodzić ze swoim nowym kalectwem.
Na całe szczęście w ramach szacunku dla upośledzonych przez borsuki, ludzie odpowiedzialni za „Zew Cthulhu” wyszli wam na przeciw. Otóż nie dość, że jest to film niemy, to na dodatek przesytu kolorów nijak tu nie uświadczycie.
Biorąc na warsztat dorobek Lovecrafta, autorzy tego filmu przedstawili historię mężczyzny, który dostał od swojego umierającego wujka gromadzone przez wiele lat materiały, dotyczące dziwnego kultu.
Gdy przejrzał notatki wujaszka, połknął bakcyla i poświęcił ogromną część swojego życia na kontynuacje jego dzieła.
Przedstawione są tu jego poszukiwania i dziwne, początkowo nie pasujące do siebie zdarzenia, które po jakimś czasie zaczynają mieć sens.
Choć film powstał w 2006 roku, reżyser postawił na minimalizm, który o dziwo sprawdził się naprawdę świetnie. Co prawda, Cthulhu wygląda kiepsko i plastikowo, ale taki był właśnie zamysł twórców.
Film trwa koło godzinki i nie nudziłem się na nim ani przez chwilę. Czy wy, fani Lovecrafta jesteście w stanie podnieść rzuconą rękawicę, jednocześnie przyjmując wyzwanie Actimela i oglądnąć ten film?
Aj der ju!
Dla zainteresowanych:
Werdykt: