Dziś podzielimy się z Wami opisem przypadku będącego przykładem na to, że można przy pomocy niskobudżetowych nakładów, wyświechtanej konwencji, ogranych środków oraz zapożyczonych motywów przedstawić ciekawą, trzymającą w napięciu, momentami straszącą, a nawet dającą do myślenia historię. Na dodatek opowiedzianą w filmie będącym debiutem reżyserskim. Taka sytuacja. The Banshee Chapter.
Po pierwsze jest to trochę quasi found footage, bardziej nawet taki horror zawierający wstawki „dokumentalizacyjne” (pochodzące ze znalezionych kaset, coś jak Poughekspiee tapes, czy Atticus Institute), po drugie formalne środki straszenia (nie piszę tu o klimacie czy historii bo to jednak co innego) to głównie jump-scare’y. Całość jest ewidentnie niskobudżetowa. Zanosiło się zatem na standardowy brak pomysłu przykryty rozstrzęsionymi ujęciami wykrzywionych paszcz wyskakujących na 0,666 sekundy bez ładu i składu? Otóż niekoniecznie.
Przy okazji dyskusji o „Coś za mną chodzi”, który Homerowi niespecjalnie się podobał, właśnie Homer dał mi do myślenia mówiąc, że nie podobają mu się ten horrory, w których nie wie czego miałby się bać i czym straszą. To doprowadziło mnie do refleksji stanowiącej drugą stronę tego medalu, że udane są horrory, które wiedzą czym chcą straszyć (nawet jak to jest element z kategorii „nieznane” to też jest w gruncie rzeczy pomysł na „coś”) i konsekwentnie i spójnie (tj. co do całości wizji) realizuje plan. Na fali tej refleksji odpaliłem sobie klasyczne „Aliens” i o matko jakie to jest spójne i przemyślane, co do źródła strachu (w warstwie scenograficznej, koncepcyjnej, reżyserskiej, muzycznej, projektów statków, wnętrz, kokonów, potworów, broni- realizuje wizję strachu spod znaku „groźnego kosmosu i tego, co go zamieszkuje”).
Ale wróćmy do The Banshee Chapter. O dziwo twórca miał bardzo niezły pomysł i jest to pomysł, który wskazuje na solidne odrobienie lekcji z horroru (i pewnej klasyki) oraz pomysł, któremu pasują zarówno jump-scare’y jak i częściowa dokumentalizacja. Twórca wiedział przy tym czym chce straszyć i jak to pokazać.
Otóż film zaczyna się taką akcją, że pewien młodzieniec nagrywa kasetę, która udokumentować zażycie przez niego tajemniczej substancji, super tajnego pochodzenia. Młodzieniec to początkujący pisarz, dokumentalista, a tajemnicza substancja to podobno efekt okrutnych eksperymentów CIA na ludziach. Specyfik naukowcom wyszedł chyba nie do końca taki jak miał bo podobno wywołuje straszliwe halucynacje. Nasz bohater chce sprawdzić czy nie jest to urban legend, zażywa substancję po czym…..znika bez śladu. Niedługo potem znika również pomagający mu kamerzysta.
Prywatne śledztwo rozpoczyna przyjaciółka zaginionego, która szybko natrafia na trop tajnych eksperymentów (nagrane kasety). Trop ten prowadzi ją do ekscentrycznego pisarza, który zdaje się mieć coś wspólnego ze źródłem tajemnicy, a na pewno wiele z używaniem różnych środków. Razem kierują się do opuszczonego ośrodka, w którym były prowadzone eksperymenty.
Jak łatwo się domyślić, tak poprowadzona akcja pozwala na „niezgrzytające” wprowadzenie wstawek found footage (podobnie jak we wspomnianych już Poughekspiee tapes, Atticus Istitute czy np. w the Evidence). Ponieważ w toku opowieści pojawia się sytuacja, w której bohaterka być może (przypadkiem albo i nie do końca) zażyła specyfik, z którym eksperymentowała CIA, a który ma powodować halucynacje, a jednocześnie zważywszy, że naturalne jest, że próbom odkrycia tajemnic CIA będą się przyglądać mało przyjazne służby, bardzo gładko przechodzą migawkowo-jump scarowe sceny. Czy tam rzeczywiście coś było? Jeśli tak, to co? Ktoś śledzi bohaterów? Czy to potwory, których przywołanie w wyniku eksperymentu nasi dziennikarze śledczy zaczynają podejrzewać? A może to po prostu narkotyczne zwidy?
Siłą The Banshee Chapter jest jednak przede wszystkim pomysł polegający na poruszeniu poważnego problemu (eksperymentów na ludziach), oparciu go w części na prawdziwych, a przynajmniej możliwych wydarzeniach (tego typu eksperymenty CIA miały podobno miejsce) i wreszcie osadzeniu, go mocno w tradycji horrorowej. Nieprawdopodobne jest jak gładko i płynnie reżyser przechodzi od standardowej historii o nieludzkim rządzie do opowieści w klimatach lovecraftowskich, czy też horroru sf, z otwartymi nawiązaniami do klasyki gatunku. Jednocześnie całość jest do samego końca utrzymana w klimacie tajemnicy, bez jednoznacznego wyjaśnienia tego, co jest prawdą, co fałszem, co zwidami, co realnym zagrożeniem, a co teorią spiskową. Dzięki temu film ogląda się z zaciekawieniem do samego końca. Pomysł na całość jest po prostu angażujący.
Oczywiście całość nie oferuje specjalnych fajerwerków. Nie ma rzucających o glebę scen, patentów wywracających bebechy lub podnoszących ciśnienie do granic możliwości czy też twistów, po których będziecie zbierać szczękę z podłogi. Jest za to konsekwentnie budowany klimat oparty na tajemniczej historii bardzo mądrze łączącej różne wątki i odkrywających je z jednej strony stopniowo, a z drugiej nie do końca. Pewnym minusem jest fakt, że historia jest jakby „niedokończona” , ja bym z chęcią przytulił mocne rozstrzygnięcie i zamknięcie historii z przytupem i pointą, ale rozumiem, że zamierzenie było inne, zakładające konieczną tajemnicę i niepewność w stylu X filesowego „the truth is out there”. W pewnym sensie, zważywszy, że plusem jest też to, że takie eksperymenty jak w filmie, może i mogły mieć miejsce, przydaje to dodatkowej grozy.
W sumie taka mała perełka, bez fajerwerków, ale zawierająca motywy i oparta na pomysłach, które zaciekawiają zarówno każdy z osobna, jak i wszystkie razem- zwłaszcza, że wspólnie składają się na spójną historię w bardzo ciekawych dla horroru klimatach tj. z jednej strony o okrutnych rządowych eksperymentach, z drugiej lovecratowko -sf.
I na deser- fantastyczna, brawurowa kreacja Teda Levine’a jako nieobliczalnego, genialnego, buntowniczego ładującego w siebie całą tablicę Mendelejewa, pisarza- Thomasa Blackurne’a
Polecam.