THE PIG CHILD
–
PROSIACZEK
„Porwanie to takie brzydkie słowo, nazwałbym to raczej adopcją z zaskoczenia”… o czym ja to? A tak, miałem jakoś z sensem zacząć tę recenzję. Nie udało się, więc pozwólcie, że spróbuję jeszcze raz.
Podejmowanie ważnych decyzji pod wpływem alkoholu nie jest czymś niezwykłym, ale jak już się człowiek na coś uprze, to nie ma przebacz. Czym innym jest jednak wsunięcie pół kilograma kiełbasy po północy, a czym innym własnoręczne zapłodnienie się metodami laboratoryjnymi, prawda?
Główna bohaterka tego dzieła, po niezłych pląsach w klubie postanowiła odwiedzić placówkę medyczną, w której obecnie pracuje i wykonać wspomniany przeze mnie zabieg. Żeby unaocznić wam to, co się stało, pozwólcie że posłużę się tym oto obrazkiem.
Nie zrozumieliście jednak do końca powagi sytuacji. Babeczka zapłodniła się nie zwykłymi, ludzkimi genami, lecz kombinacją naszych oraz zwierzęcych, z czego nie mogło wyjść nic dobrego.
Panienka rośnie w oczach, żre jak świnia i do tego od czasu do czasu zdarza jej się ubierać jak menel, choć sama w sobie jest niczego sobie. To pewnie przez jakąś ciążową deprechę.
Gdy nadchodzi czas porodu, którego kompletnie nie spodziewała się dokonując inseminacji, emocje kipią, hormony buzują, a widz czeka na pełen krwi i dziwactw finał, który nie jest jednak w żaden sposób spektakularny.
Ta trwająca dziesięć minut krótkometrażówka, reklamowana jest jako horror, ale żadnej grozy tutaj nie uświadczymy. To raczej takie gdybanie na tematy naukowe i choć sam pomysł jest całkiem ok i dobrze się przy tym siedziało, to jednak miałem chęć na kapkę więcej.
Dla zainteresowanych:
Werdykt: