Po „odhaczeniu” Psychoville, znów długo zastanawiałem się nad wyborem kolejnego serialu. Drogą eliminacji pod kątem klimatu, na który miałem ochotę doszedłem do wyboru między Zero Hour a Channel Zero: Candle Cove. Ostatecznie, tym razem już metodą na chybił trafił, stanęło na tym drugim. I w sumie nie zawiodłem się.
Pomysł na Channel Zero jest jednocześnie prosty, a zarazem na swój sposób genialny. Jest to serial, który postawił sobie za zadanie przedstawienie w formie telewizyjnej, na zasadzie antologii, co bardziej popularnych creepy past. Wielbicielom grozy nie muszę tłumaczyć czym one są i, niezależnie od ich lepszego lub gorszego poziomu, jest to dość ciekawe i istotne zjawisko w świecie horroru. Poza tym jest ich na tyle dużo i na są na tyle różnorodne, że każdy fan horroru na pewno znajdzie dla siebie creepy pasąe, że tak powiem, w jego guście, co do której pewnie chciałby żeby była sfilmowana. Przeniesienie creepypastowych historyjek do telewizji uważam więc, w założeniu, za pomysł dobry
A jak wyszła „w praniu” pierwsza próba realizacji tego pomysłu? Otóż, całkiem nieźle.
Na wstępie trzeba od razu zaznaczyć, że po produkcji stricte telewizyjnej i to nie od tych topowych producentów (SyFy to nie HBO czy Netflix) nie można się spodziewać raczej koronkowej intrygi (której tu nie ma), fajerwerkowych efektów (wiadomo) czy topowego aktorstwa (które, mimo, że są i świetne role, jest tu w dużej części dość „mdłe”). Niemniej jednak nie ma powodów też tego wszystkiego wymagać. Pamiętajmy, że Channel Zero to filmowa wersja creepy past, które przecież z definicji są historyjkami raczej „wycinkowymi”, mającymi za zadanie jedynie zarysować pewien typ klimatu, który ma wywołać ciarki a niekoniecznie celującymi w opowiedzenie spójnej wielowątkowej historii dziejącej się w rozbudowanym świecie. To przecież takie małe impresje oparte o jakiś niepokojący pomysł i Channel Zero: Candle Cove idzie również właśnie tą drogą, co wychodzi mu zdecydowanie na plus. Autorzy serialu (no, na razie pierwszego sezonu) postawili na klimat, na którym opiera się dana pasta (tu- upiorne show dla dzieci) i na razie wyszło im to niemal doskonale. Channel Zero: Candle Cove zaczyna się niemal jak u Kinga, a kończy w stylu Silent Hill (oczywiście zachowując proporcje), a gdzieś po drodze wykorzystuje motyw upiornych dzieciaków, który też wyszedł całkiem nieźle (lepiej chyba od Hellions, który, choć akurat dzieciaki w nim się dość udały, to był raczej kiepski). A samo upiorne show będące osią akcji wyszło wyśmienicie.
Ostatecznie Channel Zero: Candle Cove sprawdza się bardzo dobrze jako właśnie taka telewizyjna creepy pasta, nie ma w niej ani akcji ani szczególnej historii, jest za to odpowiednio niepokojący i upiorny klimat. Wiele scen jest naprawdę dreszczo-twórczych, choć w sumie opiera się na dość prostych pomysłach. I zgodnie z tą zawartością powinno się ten serial traktować jako klimatyczną impresję, w przerwie od takiego cięższego gatunkowo (czy to jeśli chodzi o pomysł czy o realizację) horroru. Wtedy serial ten powinien was, tak jak i mnie, wciągnąć na tyle, żeby z zaciekawieniem obejrzeć te sześć 40minutowych odcinków (to że nie rozwleczono produkcji, też zatem wyszło serialowi na dobre). Channel Zero : Candle Cove nie wstrząsnęło posadami mojego postrzegania horroru, ale w sumie czekam i to dość mocno na drugi sezon.