Obserwując to, co od paru lat dzieje się w kinematografii można „bezpiecznie” stwierdzić, że kino grozy przeżywa swojego rodzaju renesans. Co roku powstaje naprawdę sporo horrorów, część z nich o znacznie większych budżetach niż jeszcze paręnaście lat temu, nie wspominając już o znacznie prężniejszym marketingu wypuszczanych produkcji. „Straszaki” nie są już wstydliwymi dziełami tworzonymi na rynek DVD i dla garstki fanów tego hermetycznego gatunku, wręcz przeciwnie, groza stała się sexy i nawet w interentach coraz częściej można napotkać samozwańczych znawców wypowiadających się na temat kina grozy. Czy owy boom można dostrzec też w innych mediach? Np w grach komputerowych? Naszym zdaniem tak.
Coraz częściej pojawiają się tytuły o wyższych budżetach, szeroko reklamowane, szeroko komentowane i robiące więcej szumu niż z pewnością robiłyby jeszcze kilka lat temu (bo pewnie by nie postały). W tym roku dostaniemy np „Vampire Masquarade: Bloodlines 2” zaś w poprzednich latach otrzymaliśmy np takie tytuły jak „Vampyr”, Friday the 13″, „Sinking City”, „Doom”, kilka gierek spod znaku „Mortal Kombat” czy „Call of Cthulhu ” To oczywiście tylko kilka najbardziej popularnych przykładów z brzegu. W niniejszej recenzji przyjrzymy się ostatniemu z wspomnianych tytułów.
„Call of Cthulhu” faktycznie był dość mocno propagowany, obecny w branżowych mediach, na targach itd a oczekiwania co do niego były naprawdę spore. Trudno się dziwić, cyfrowe dzieła bezpośrednio czerpiące z prozy samotnika z Providence można w sumie policzyć na palcach jednej ręki, a że wszyscy Lovecrafta znają i kochają apetyty były duże. Nasze były dodatkowo potęgowane przez wspomnienie „Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth” gierki, która jest bez wątpienia jedną z najlepszych, w jakie graliśmy kiedykolwiek i to nie tylko w kategorii grozy.
„Zew Cthulhu” A.D 2018 to gra będąca w teorii połączeniem przygodówki, rpg, survival horroru oraz gatunku, który potocznie nazywany bywa „symulatorem zwiedzania”. Co do fabuły zaś, to można powiedzieć, że mamy do czynienia z tzw. „żelazną klasyką” w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu. Wcielamy się w (a jakże) prywatnego detektywa, który przyjmuje z pozoru (a jakże) typowe zlecenie rozwiązania zagadki tajemniczego pożaru i związanych z nim zgonów członków rodziny Hawkingów. Posiadłość znajduje się w tajemniczym miasteczku Darkwater położnym na posępnej i ponurej wyspie. Oczywiście prawda odkrywana w toku śledztwa okaże się mroczniejsza i bardziej szalona niż można to sobie wyobrazić. Jak już wspomniałem, fabuła „Call of Cthulhu” jest dużą zaletą gry. Czerpie bezpośrednio z kilku opowiadań samotnika z Providence i choć podąża znajomymi (niektórzy mogą uważać, że zbyt znajomymi) tropami oferuje kilka ciekawych zwrotów akcji. Czyli w sumie dobre połączenie- z jednej strony dostajemy, to czego oczekujemy (każdy z nas ma w sobie przecież coś z inżyniera Mamonia) a z drugiej parę razy możemy zostać przyjemnie zaskoczeni. Krótko mówiąc historia wciąga.
W zaangażowaniu w historię pomaga klimat rozgrywki. Nie ma co tu się rozwodzić, jest odpowiednio mroczny, tajemniczy i lovecraftowy. Mamy obrzędy, kulty, plugawe stwory i pasujące do atmosfery lokacje (np szpital psychiatryczny). Za to duży plus. W zaangażowaniu w rozgrywkę pomaga też to, w jaki akcja jest prowadzona. Opowieść składa się z kilkunastu rozdziałów, które dość różnią się od siebie. Przeskakujemy między lokacjami a nawet zdarza nam się wcielać w różne postaci. „Chaptery” są dość zróżnicowane pod względem rozgrywki. W jednym mamy elementy skradankowe i typowy survival, inne z kolei przypominają przygodówkę, gdzie szuka się tropów, zbiera przedmioty, prowadzi śledztwa i rozwiązuje łamigłówki, w innych z kolei strzelamy do wrogów lub uciekamy przed nimi. Przez wspomniany pomysł na prowadzenie historii nuda nam nie grozi. Wspomnianemu zróżnicowaniu gameplaowemu towarzyszą oczywiście też elementy wzięte z różnych gatunków komputerowej rozgrywki. Dostajemy tryb detektywa, bohatera można rozwijać (oprócz klasycznych cech takich jak siła, są też np medycyna czy okultyzm) a w rozmowach nie raz trzeba podejmować decyzje, które przynajmniej w teorii mają mieć wpływ na historię. Ten cały miks sprawił, że „Zew Cthulhu” wciąga.
Jakby się jednak mu przyjrzeć dostrzeżemy sporo i to potężnych minusów. A w zasadzie raczej jest jeden minus, który dotyczy wszystkich wspomnianych urozmaiceń rozgrywki. Tak naprawdę są one pozorne. Rozwój postaci nie ma w praktyce prawie żadnego wpływu na sposób przechodzenia gry, dialogi też raczej na niego nie wpływają. Podobnie jest z trybem detektywa, który odpala się tylko w przewidzianych przez twórców momentach i sprowadza się do odszukania i wyklikania odpowiednich elementów lokacji. Generalnie cała rozgrywa jest nieprzyzwoicie oskryptowana. Niby rozdziały są zróżnicowane, ale każdy można przejść tylko na jeden przewidziany przez twórców sposób.” Zew Cthulhu” nie jest RPG-em, bo nie ma questów, przygodówką też nie jest, bo zagadki są za proste i jest ich za mało, strzelanką także nie, bo nawet walki są w gruncie rzeczy oskryprtowane (i w sumie strzelanie jest tylko w jednym rozdziale). Najbliżej grze jest do survivalu typu „Amnesia”, ale tak naprawdę, to też nie to, bo elementów skradankowych jest również mało a do tego aspekt jest także liniowy. Tak naprawdę „Call of Cthulhu” to symulator chodzenia, co samo w sobie nie byłoby by zarzutem, gdyby nie to, że tytuł ten zdaje się obiecywać o wiele więcej. A on tylko udaje. Gracze szukający wyrafinowanej, wymagającej kombinowania, myślenia czy „skillu” rozgrywki nie mają tu czego szukać.
Jest też parę drobniejszych minusów. Gra jest krótka i o ile w pierwszej połowie fabuła rozwija się powoli i zaciekawia, o tyle z czasem pędzi coraz bardziej na łeb na szyję i kończy się zdecydowanie za szybko (a przy tym okazuje się niezbyt oryginalna). Drugim lekkim minusem jest grafika. Chociaż lokacje i ogólnie otoczenie jest odpowiednio klimatyczne i wygląda dobrze, to już modele postaci są najwyżej średnie. W tym aspekcie również liczyło się na więcej.
Podsumować „Call of Cthulu” najtrafniej jest stwierdzając, że jako „gra” tytuł sprawdza się słabo (a nawet bardzo słabo), ale jako historia do przeżycia sprawdza się dobrze (a nawet bardzo dobrze). Ciekawa i urozmaicona fabuła wciąga tak mocno, że nie zauważa się jak bardzo niewiele poza angażującą (choć w sumie niezbyt odkrywczą) historią gra oferuje. Miks elementów wziętych z różnych gatunków cyfrowej rozgrywki całkiem sprytnie też maskuje gameplayową biedę. Jednak im dalej w las, tym bardziej te niedociągnięcia się zauważa. Może to i dobrze więc, że gra jest krótka, bo zanim rozczarowanie zdominuje satysfakcję z angażującej historii, dostajemy finał. Mimo wszystko czas spędzony z „Call of Cthulhu” wspominam dobrze. Może dlatego, że nie jestem hardkorowym graczem, a dodatkowo lubię spędzać czas czytając książki. Bo „Call of Cthulhu” przypomina obcowanie z literaturą bardziej niż granie w grę. Co przecież bywa całkiem przyjemną sprawą