Dawno nie przeczytałem (i nie zrecenzowałem) jakiejś książki. Niestety mocno zarobiony jestem i trochę brakuje czasu. Na szczęście od czego są urlopy, a ponieważ plaże bałtyckie od pewnego czasu bardziej nadają się do oglądania parawanów niż morza, dużo lepiej uprawiać smażing gapiąc się w książkę. Wybór lektur na wakacje miałem spory, ale w sumie zdecydowałem się dość szybko. Padło na „Harry Angel” Williama Hjortsberg. Jak wiadomo, na podstawie tej książki powstał znany horror, który do dziś jest moim najukochańszym horrorem, absolutnym arcydziełem gatunku i- jak dla mnie- ciągle top 1. Tym bardziej strasznie mnie ciekawiło czy książka jest równie dobra. Uwaga mogą być pewne spoilery.
Na wstępie już mogę powiedzieć, że z pewnością książka spodoba się wszystkim, którzy polubili film (są tacy, którym się nie podobał?). Ekranizacja naprawdę niewiele odbiega od literackiego pierwowzoru, ani w przebiegu akcji, ani klimacie. Jest pewna drobna różnica, której nie zdradzę, ale ani nie odbija się na jakości ani filmu ani książki. Historia przedstawiona w Harry Angel, jak wszyscy zapewne wiedzą, opowiada o detektywie, który dostał bardzo ciekawe zlecenie. Otóż pewnie bardzo dystyngowany jegomość, niejaki Lou Cypher, wynajął tytułowego Harryego Angela aby odnalazł niejakiego Johnyego Favorite’a- niegdyś bardzo znanego jazzowego wokalistę, który nagle zaginął, co uniemożliwiło Lou Cypherowi uzyskanie korzyści z kontraktu, który zawarł z Johnym.
Harry Angel jest oczywiście horrorem, ale w bardzo dużym zakresie jest to powieść detektywistyczna. Podobno mocno „chandlerowska”, ale mnie nie pytajcie. Nie znam się. Natomiast oczywiście cała zagadka, tajemnica i śledztwo są tu opisane po prostu po mistrzowsku. Książka jak to książka, pozwala pokazać więcej wątków niż film i mimo, że jest więcej wątków i postaci, nie jest ich aż tak dużo żeby historia straciła spójność. Więcej nawet, wychodzi to na dobre historii, w stosunku do tej pokazanej w filmie. Mamy tu więcej dramatis personæ, a przez to intryga, a zwłaszcza zakres i ogrom machinacji Loue Cyphera uzyskuje szerszy i głębszy wymiar. Mamy tu zaangażowanych w dramat kilka światów i genialnie pokazane jest ich przenikanie się. Afroamerykańska biedota przesiąknięta voodoo, bogaci biali bawią się w satanizm. Gdy dochodzi do spotkania tych dwóch światów, ci pierwsi kończą z wyprutymi flakami, a ci drudzy mają(do czasu) jeszcze więcej sławy i pieniędzy. Do czasu, bo na końcu i tak po wszystkich przychodzi Pan Lou, „właściciel dłoni stworzonych do trzymania bicza” Sam Johny Faovrite też dostaje „więcej czasu ekranowego”, a jego postać jest pogłębiona. Bardzo intrygująco pokazane jest jak staczał się coraz bardziej w otchłanie czarnej magii, aby osiągnąć w niej w końcu bardzo poważny status, osoby, której wszyscy się bali. Aż w końcu sam uwierzył, że może przechytrzyć swojego kontrahenta.
. A potem jest TEN FINAŁ ( tak, tak, w książce też jest TEN FINAŁ, ojciec wszystkich twistów, który jak wiadomo jest genialny, znam go na pamięć, ale zawsze mnie bierze).
W ogóle to jest siła tej historii, która dotyka wielu ludzi, którzy zetknęli się z Jonhym i którzy z tego powodu skończyli źle, gorzej, najgorzej, historii która nakłada się na wiele środowisk ,od mużyków po bogatych japiszonów, historii, w której każdy chce coś ugrać dla siebie, ale która w końcu i tak jest- jak wiadomo- pisana szponiastą ręką Pana Cyphera. W tym tyglu klimatów i środowisk wydaje się na pierwszy rzut oka, że są one pisane bardzo stereotypowo, tzn.-wiecie- voodoo to kurze łapki, a sataniści to bogaci znudzeni, którzy mordują noworodki na czarnych mszach, na których są kaptury, świece i dużo seksu we wszelkich konfiguracjach.
Dopiero jednak dotarłem do TEGO FINAŁU uderzyło mnie to jak to wszystko jest genialnie prowadzone w celu ukazania niepowstrzymanej siły Lou Cyphera. Jak napisał kiedyś Szandor La Vey „dla głupców moim kolorem jest czerń”. Naprawdę zrobiło na mnie ogromne wrażenie to, jak wszystkim po drodze w książce wydaje się, że mogą coś ugrać na umowie z Lou Cypherem, a nawet go przechytrzyć, a na koniec okazuje się jak mało wiedzą i jak byli przegrani od pierwszego dnia. Generalnie okazuje się, że ten cały satanizm to jest piaskownica, jak masz się skonfrontować z obiektem swojego kultu.
No i jest TEN FINAŁ.
Książka jest napisana świetnie. Przypomina Mastertona z jego najlepszych czasów. Świetnie napisane są postacie. Detektyw jest, podobnie jak w filmie, mieszaniną luzu i zblazowania, z przesunięciem akcentów na złośliwy cynizm (w filmie jednak było więcej zblazowania). A Lou Cypher…..Ach, sceny z nim to prawdziwy majstersztyk. Po przeczytaniu ich, zanim zacząłem czytać następnym fragment, zaczynałem scenę czytać od nowa (dwa, czasem trzy razy), żeby się nią po napawać (nieczęsto mi się to zdarza. Oraz raportowałem najfajniejsze zdania bratu niezwłocznie (to akurat zdarza mi się często).
No i jest TEN FINAŁ.
Dałbym 10/10, ale niestety muszę odjąć jeden punkt za to, że z książki nie może mi wyskoczyć Mickey Rourke i odegrać swojej roli życia.