Wstyd się przyznać, ale mimo, że „siedzimy” trochę w horrorze to dotąd mieliśmy bardzo dużą wyrwę w klasyce. Dziurę mniej więcej wielkości H.P. Lovecrafta i jego twórczości, bo sprowadzająca się w sumie właśnie do nieznajomości H.P. Lovecfrata i jego twórczości. W końcu kiedyś nasze sumienie horrorowe powiedziało nam „kończ waść, wstydu oszczędź” w związku z czym zmobilizowaliśmy się do zatkania tej wyrwy. Zaczęliśmy zatem kupować wszystko, co tylko znajdziemy do tego stopnia, że nie zauważyliśmy, że w konsekwencji kilka opowiadań zaczęło nam się w kolekcji powtarzać.
Zatem rozdzielając zdobyczy między siebie, mogliśmy zacząć symultanicznie zasypywać przytoczoną wyrwę w klasyce i ponieważ udało się ją pomniejszyć o mniej więcej rozmiar Gór Szaleństwa, możemy się z wami podzielić wrażeniami, w symultanicznej również, recenzji-dyskusji, opowiadania „W Górach Szaleństwa” (legenda: GA- Goro Adam, GM-Goro Michał)
GA: Dziwna sprawa jest z tym Lovecraftem Nawet jak ktoś go nie zna, to go zna. Tak jak, dotąd, my. Skoro nie przeczytawszy wcześniej żadnego jego opowiadania, można szafować, zgodnie z maksymą „nie znam się, to się wypowiem”, ocenami, że coś bardzo „w klimatach lofecrafta” itp. Co z resztą sam robiłem bardzo często. To, co uważałem dotąd za klimaty lovecratiańskie, podobało mi się zawsze i bardzo. W związku z tym, kiedy wreszcie, przyszło mi do czytania oryginału, najbardziej bałem się, że…..Lovecraft okaże się niedostatecznie lovecraftowski.
GM: Ja miałem podobnie, choć ująłbym to inaczej- miałem dziwnie przeczucie, które nie tyle sprowadzało się do tego, że loveraft będzie zbyt mało lovecraftowy, ale że lovecraftowość jest czymś innym niż mi się wydawało na pozór. I po części to się sprawdziło. Śmieszna rzecz, niby wiedziałem w jakich latach autor tworzył, ale w gruncie rzeczy nie spowodowało to we mnie refleksji odnośnie charakteru jego dzieł. A jakby nie patrzeć, to wszystkie lovecraftowe motywy, z jakimi miałem do tej pory do czynienia (np w grach komputerowych) to tak naprawdę rzeczy POSTlovecraftowe.
GA: Tak! Ale nie przeskakujmy od razu do konkluzji. Najpierw muszę stwierdzić, że na szczęście Lovecraft okazał się mieć w sobie to, co tak bardzo podobało mi się w tych wszystkich naśladowcach, jak piszesz “postlovecraftowskich”. Oczywiście mówi się jak duży jest jego wpływ. Widzę teraz dlaczego.
GM: To jednak miałem inaczej. Przez to, że miałem do czynienia z fenomenem samotnika z Providence przez te nowoczesne rzeczy (gry, wikipedię czy nawet takie dyskusje na forach jak Chtulhu vs Galactus), to gdzieś podświadomie zagnieździł się we mnie pogląd iż geniusz Lovecrafta polega na wymyśleniu tej wspaniałej, mrocznej mitologii, że to jest clou jego fenomenu. A okazało się że nie. A przynajmniej nie tylko a może nawet nie przede wszystkim. Bo nie chodzi tylko o to „co” jest przedstawione, ale także „jak” to jest pokazane.
GA: O! To prawda!. Tzn. z tym „jak jest pokazane”. W sumie jest to mój ulubiony, a chyba najstraszniejszy do zrealizowania, jednocześnie najlepszy, wariant straszenia. Czyli budujemy klimat, nic nie pokazujemy, albo nie za wiele, budujemy klimat, sugerujemy, zaznaczamy tajemnicę, budujemy klimat, groza gęstnieje, budujemy klimat, a kiedy już jest ten moment kulminacyjny, w którym ma się pokazać to, wokół czego ta groza jest budowana, to jest już ona tak gęstą, że czytelnik (ewentualnie widz) jest w nastroju do reakcji, że jednak „Nie!”, „Nie pokazujcie tego!”, „Bohaterze, nie idź tą drogą!” To jak w tym memie, że prawdziwy horror to ten, gdzie pokazują łąkę w nocy, a potem przebiega jeżyk i już masz pełne gacie. Choć to właśnie też trochę wynika także z tego „co” jest przedstawione. Clou tego geniuszu właśnie chyba wnika z połączenia tego „co”, (pamiętaj, że jesteśmy po jednym opowiadaniu, a ta cała mitologia jest rozproszona po wszystkich dziełach, mój egzemplarz ma sporo przypisów i widać, że ma to bardzo duże znaczenie), z tym „jak” jest pokazane, a nawet niepokazane lub co najmniej „niedopokazane”.Jest w tym opowiadaniu kilka takich super scen, w tym jedna stanowiąca esencję tego wszystkiego….
GM: Właśnie to „jak jest pokazane” najbardziej mnie zdziwiło (pewnie wyjdę na lovecraftowego ignoranta, no cóż…). Mówię o środkach wyrazu. Nie chodzi o to tylko, że niewiele jest pokazane a dużo sugerowane, lecz o to też w co zrobiono, że to się sprawdza i ma siłę wyrazu. Samo wymyślenie tak niewyobrażalnej mitologii to jedno, ale zestawienie jej z pedantycznym sposobem budowania realistycznego, przekonywującego świata przedstawionego to drugie. Książka pisana jest w formie dziennika wyprawy, jest pełna geograficznych i geologicznych detali, przestawienia pragmatycznego analitycznego myślenia głównego bohatera, naukowego języka itp itd, wszystko to sprawia, że cała mitologia staje się miesista, zakorzeniona w świecie i w ten sposób obezwładniająca w swej niewyobrażalności. I robi to wrażenie! To wciąga czytelnika w odmęty tej kosmologii, której w zasadzie dostajemy w ramach danej historii jedynie strzępki. Co jeszcze bardziej potęguje wrażenie. Oczywiście pewnie niektórych może razić pewna oldschoolowość narracjii (te wszystkie opisy przyrody!) i trochę prowokacyjnie sam mógłbym określić „W górach szaleństwa” jako „Nad Niemnem” literatury grozy (hehehe), ale jakże to inne od nowoczesnego horroru i jakże to jest przekonujące! Stawiam dolary przeciw orzechom, źe Lovecraft mimo wymyślenia genialnej mitologii byłby dziś zapomnianym grafomanem (a mackowate potworności synonimem pulpowego kiczu), gdyby nie właśnie taki a nie inny warszat.
GA: No właśnie. To nie są tylko „wypełniacze”, ale każdy z elementów tego warsztatu odgrywa swoją rolę w budowaniu grozy. W tym właśnie np. także opisy choćby tego pasma gór, które ma robić wrażenie monumentalności, niedostępności, a jednocześnie nieznajomości dla świata, terra incognita do tej pory. Dark Corners of the Earth. Zbliżając się do konkluzji to całość to jest właśnie ten mój ulubiony sposób budowania napięcia i potem pointowania i to przy pomocy pomysłów dotąd (a i potem później) nieznanych. Najpierw jest budowanie tajemnicy- świetna scena w zniszczonym obozie. Potem stopniowe jej „nibyodsłanianie” i mierzenie się z nią (piszę „niby” bo talent Lovecrafta sprawia, że nim więcej zdaje się pokazywać, tym robi się….co raz dziwniej)- świetna scena poznawania zaginionego miasta. I jak w końcu groza narasta i przychodzi ten moment kulminacyjny……Jak pisałem lubię właśnie ten sposób narracji, gdzie atmosfera gęstnieje w oczekiwaniu na finał, ale tu jest to zrobione tak genialnie, że- to mi się chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło- to kiedy ten finał nadchodzi to poziom strachu jest już taki, że wcale nie chce się doświadczyć tej pointy. Myślę tu o scenie pościgu w tunelach, kiedy wszystko do tej pory prowadziło do tego momentu, w którym u innego pisarza miałbym –„hej odwróćcie się, chcemy zobaczyć z czym mamy do czynienia”, a tu miałem- „wtf, nie odwracajcie się, k**rwaaaaaa, nieeeeeeeeeeeeeee”. I potem te kilka zdań opisu, które sprawiają, że sam nie wiem co bohaterowie, a wraz z nimi ja, widzieli, albo nie widzieli, a może to były majaki szaleństwa, w które się popadło po drodze. Niepojęte. Wiem, że brzmi to górnolotnie, ale serio tak właśnie zadziałało. Wszystko narastało, narastało, a po konfrontacji z grozą, naprawdę ma się wrażenie, że nie chce się już o tym pamiętać, nie chce się już tam wracać, nie chce się nawet zastanawiać co to było.
Wszystko to właśnie wynika z tego, że Howard wybrał sobie właśnie ten najbardziej satysfakcjonujący sposób straszenia (zagęszczanie grozy z p***dolnięciem w finale), przy okazji z wykorzystaniem pomysłów wyobraźni pokręconej w swojej oryginalności bardziej niż jakiegokolwiek innego autora. Tak to Lovecraft widział (cyt): Konieczna jest klaustrofobiczna atmosfera lęku niemożliwego do wytłumaczenia, obecność nieznanych mocy; niezbędna jest sugestia, wskazująca na powagę i złowieszczość tematu, przedstawiającego najbardziej przerażające wyobrażenie ludzkiego umysłu – złośliwe i szczególne zawieszenie lub unieważnienie tych stałych praw natury, które są naszą jedyną ochroną przeciw napastowaniu przez chaos i demony niezgłębionego kosmosu.
I to mu się udało, a sprawdza się jak cholera.
GM: To wszystko prawda. A najfajniejsze jest to, że owa atmosfera została zbudowana w sumie oczywistymi sposobami. A może dziś oczywistymi? Może to Lovecraft sprawił, że dziś są one oczywiste. W każdym razie są najlepsze z możliwych i zupełnie trafione, tym bardziej, że są niejako uniwersalne. Niekoniecznie typowo horrorowe. Te wszystkie plastyczne i szczegółowe opisy, forma dziennika wyprawy, to wszystko dopiero w połączeniu z nieposkromioną wyobraźnią wybuchową mieszankę. Mógłbym tak pisać długo, ale w gruncie rzeczy wszystko by w końcu sprowadzało się, że klimat w książce jest unikalny. Lovecraftowy właśnie.
GA: O to, to. Raczej dziś oczywistymi, a i to nie dla wszystkich. A już na pewno mającymi wpływ na bardzo wielu, a jednocześnie tak niepodrabialnymi. Ja teraz od razu zaczął „Koszmar w Dunwich” i pierwsze skojarzenie było ”o, trochę ludzie z bagien tylko bardziej Lovecraft”. Czuję, że przy każdym opowiadaniu będę miał podobnie, będę widział te masakryczne wpływy jakie miał na współczesny horror, ale jednocześnie nadal będzie widać jak ten klimat jest do dziś niepowtarzalny.
O wielu horrorach można napisać, że są: straszne, brutalne, odrażające, trzymające w napięciu a nawet wstrząsające. A do prozy Lovecrafta bardziej pasują (oprócz oczywiście tych wymienionych) takie przymiotniki jak plugawe, bluźniercze, a nawet bezbożne. I to dopiero świadczy o jego niepowtarzalności i sile niepodrabialnej ekspresji.
GM: Napisałbym amen, ale bardziej pasować będzie Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn!