Jak już pewnie wcześniej pisałem, admini dobryhorror.pl postanowili poszerzyć swoje literackie hor(ror)yzonty, które do tej pory z grubsza ograniczały się Stephena Kinga i Grahama Mastertona (z małymi przerwami na Deana Koontza). W tym celu sięgnęliśmy po Edwarda Lee (strzał w dziesiątkę), Clive’a Barkera i ostatnio Jamesa Herberta. Ja osobiście po Herberta sięgnąłem tym chętniej, że jego powieść „Inni” uważam za jeden z najlepszych i najbardziej oryginalnych horrorów, jakie czytałem w całym swoim życiu! (oprócz niej czytałem jeszcze mini powieść „Jonasz”, ale ta mnie rozczarowała). „Dom czarów” rozpocząłem więc z nadzieją, lecz także i ze sceptycyzmem.
Przyczyną dystansu do lektury była przede wszystkim sama fabuła. Zdawała się mi ograna i złożona z klisz. Oczywiście mamy parę zakochanych, którym marzy się dom na wsi. Oczywiście trafiają na okazję w postaci starego, ale pięknego i tajemniczego domu, leżącego gdzieś po środku lasu. Oczywiście męska połówka zakochanej pary jest sceptyczna, natomiast damska nakręcona na zakup jak diabeł na niewinną duszę. Naturalnie facet daje się przekonać i jak tylko parka zamieszkuje w domu, zaczynają dziać się dziwne rzeczy. A to kwiaty nagle kwitną, a to zwierzęta przychodzą do domostwa nie bojąc się ludzi, a to ptak ze złamanym skrzydłem cudownie zostaje ozdrowiony, a to usterki willi same się naprawiają i tak dalej. Na dodatek okazuje się, że wcześniej posiadłość zamieszkiwała pewna starsza pani, która była troszkę dziwna i umarła też w do końca niejasnych okolicznościach. Jakby tego było mało, historia toczy się bardzo powoli i przez większość książki naprawdę niewiele się dzieje. Muszę przyznać, że do połowy lektury (a nawet dłużej) niewiele mnie w fabule poruszało czy wciągało i nawet powstrzymywałem się, żeby nie olać dzieła w ogóle.
Od tego drastycznego kroku odwiodły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to wspomnienie książki „Inni” (ktoś kto napisał coś takiego, nie może być przecież dyletantem) a druga to… powiem później. W każdym razie dobrze się stało, że się powstrzymałem. W drugiej części lektury, choć nadal opowieść się snuje powoli, wprowadzone zostały wątki, które sprawiły, że zrobiło się o wiele o wiele ciekawiej, a jednocześnie równie (lub jeszcze bardziej) klimatycznie i nastrojowo. Otóż okazuje się, że niedaleko domu naszej zakochanej pary, stoi inne domostwo, które okazuje się być „bazą” tajemniczego kościoła tzw. Synergistów. Członkowie owego kościoła są bardzo przyjaźni, mili i sympatyczni (tacy hippisi trochę) a jednak nie są lubiani wśród okolicznych mieszkańców. Gdy zaprzyjaźniają się z Mikiem i Midge (tak nazywają się bohaterowie) robi się naprawdę bardzo ciekawie.
Powiem tak, jeśliby recenzowanym książkom mielibyśmy nadawać kategorie, takie jak mają filmy na horroryonline.pl, to „Dom czarów” przypisałbym (między innymi) do „mystery”. Otóż do samego końca nie wiadomo jaka siła stoi za dziwnymi zjawiskami, co tak naprawdę straszy (czy na pewno straszy?) mieszkańców domu i skąd nadciąga zagrożenie (a że nadciąga czuć od pewnego momentu dość mocno). Wydarzenia, choć wszystkie niezwykłe, są również na tyle enigmatyczne i różnorodne, że tak naprawdę, nie wiadomo, co jest ich genezą. Czy to dom straszy? Czy to raczej sprawka synergistów? I czego oni chcą? Czy w domu błąka się zjawa starszej pani? Czemu tych miłych „hippisów” nikt nie lubi? Ale czemu oni w zasadzie są tacy mili? Muszę przyznać, że James Herbert wiedział co robi snując swoją historię, mnożąc dziwne wydarzenia oraz znaki zapytania i prawie do końca nie dając odpowiedzi.
A końcówka to już mocne uderzenie! W pewnym momencie akcja mocno przyspiesza, jeden kamień rozpoczyna lawinę wydarzeń i dzieje się naprawdę dużo. Zakończenie rozłożone jest na kilka rozdziałów, trzyma w napięciu, porywa, wypełnione jest akcją, grozą, niesamowitymi i fantastycznymi wydarzeniami a na dodatek jest bardzo na miejscu i pasuje do historii. Jakby tego mało ma nawet w sobie coś z klimatów Lovecrafta (świat za zasłoną, okultyzm itd.) Dla mnie bomba! Oczywiście nie jest to wszystko mega oryginalne, ale mnie to nie przeszkadzało.
I teraz mam zamiar wrócić do tego, co mnie trzymało przy lekturze przez grubo ponad połowę dzieła (gdzie wszystko wydawało mi się strasznie sztampowe i nudne)- otóż bardzo podobał mi się główny bohater. Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie a sposób, w jaki Mike wyrażał swoje myśli, sprawił, że polubiłem go niezmiernie! Normalnie Holden Caulfield dorósł i został muzykiem! (Mike jest muzykiem). Troszkę w tym stwierdzeniu przesady, ale coś jest na rzeczy i serio poczułem, że z tym gościem mógłbym wyjść na piwo. Jego niektóre komentarze wprost mnie rozbrajały i nawet w momentach grozy potrafił on pocisnąć coś takiego, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu (paradoksalnie dodawało to realizmu). Facet jest ciut cyniczny, ale błyskotliwy, wrażliwy i szczery wobec siebie. Nie będzie w tym wiele przesady jak powiem, że trudno mi sobie przypomnieć podobnie super wykreowanego głównego bohatera w książkach spod znaku horroru (no dobra… Harry Erksine, ale to i tak w duecie ze Śpiewającą Skałą). Dodam jeszcze, że świetne są postacie drugoplanowe (i nie mówię tu o dziewczynie Mike’a). Na przykład „Wielka Val” (agentka Migde) to kreacja, którą zapamiętam na długo.
„Dom czarów”, który przez sporą część lektury mnie nudził, a nawet wkurzał, okazał się dziełem godnym polecenia. Teoretycznie niewiele się dzieje, dodatkowo nie jest to książka jakoś super oryginalna, ale za to klimatyczna a sama historia jest wymyślona tak, że od pewnego momentu, mocno zaciekawia i robi się niezwykle zagadkowa. Samo zakończenie to już feeria niesamowitych zdarzeń i pędzącej na złamanie karku akcji. I choć nie jest to stu procentowy horror (porównałbym go też trochę do Koontza, czyli takiego połączenia grozy i fantastyki), to lektura „Domu czarów’ okazała się dla mnie całkiem przyjemnym doświadczeniem. No i ten główny bohater!